IV. Walka o zycie
A wiec jestem samotny…
Naokolo tylko las zielonych cedr'ow, przysypanych do polowy pnia glebokim 'sniegiem; gole krzaki, zamarznieta rzeczka i — jak okiem siegna'c przez galezie cedr'ow — ocean las'ow i 'sniegu. Tajga syberyjska…
Jak dlugo bede zmuszony przetrwa'c w samotno'sci?
Czy znajda mnie tu, czy nie znajda bolszewicy?
Czy moi przyjaciele dowiedza sie, gdzie jestem?
Te pytania, jak gorace ognie, bez przerwy, bez wytchnienia trapily mnie. Bardzo predko zrozumialem, dlaczego Iwan prowadzil mnie az tak daleko.
Wszedzie po drodze spotykali'smy duzo gluchych, niezaludnionych miejscowo'sci, lecz on prowadzil mnie coraz dalej, powtarzajac:
Ja was doprowadze do dobrego miejsca, gdzie zy'c bedzie latwiej!
I tak bylo rzeczywi'scie. Piekno's'c tej okolicy zawierala sie w lesie cedrowym i w g'orze poro'snietej cedrami. Cedr — wspaniale, potezne, szeroko rozgalezione drzewo, wiecznie zielony namiot, pociagajacy do siebie wszystko, co zyje.
W lesie stale wrzalo zycie.
W'sr'od drzew skakaly wiewi'orki, wyprawiajac zabawne susy; przelatywaly powietrzne eskadry gil'ow lub szczygl'ow, gwizdaly, zagladaly do wszystkich szczelin i kat'ow lasu, napelniajac go ruchem i zywym gwarem; przemykal sie zajac, a za nim ledwie dostrzegalnym na 'sniegu cieniem, pelznal cienki jak waz gronostaj z czarnym ko'ncem drapieznie drgajacego ogonka; nieraz podchodzil do mojej skrytki olbrzymi, szlachetny jele'n — „moral” czyli „izubr”. Wreszcie zszedl z wierzcholk'ow g'or i zlozyl mi wizyte brunatny wladca tajgi — nied'zwied'z.
Wszystko to rozrywalo, odpedzalo ogarniajace m'ozg ponure my'sli, 'swiadczylo o zyciu i dodawalo otuchy. Dobrze, chociaz bardzo ciezko, bylo czasem wej's'c na szczyt „mojej” g'ory. Wznosila sie ona ponad lasem i z jej szczytu odslaniala sie szeroka, bezgraniczna panorama tajgi z la'ncuchem czerwonych g'or na horyzoncie.
Tam daleko ciagnal sie brzeg Jeniseju, tam staly siedziby ludzkie, tam byli wrogowie i przyjaciele, tam… dalej na zach'od, byla ta, do kt'orej szly moje my'sli…
Dlatego to wla'snie przyprowadzil mnie Iwan do cedrowego lasu. Sam on nieraz spedzal zime w samotno'sci, tylko ze swymi my'slami, oko w oko z natura, powiedzialbym — „przed obliczem Boga”. Do'swiadczyl rozpaczy, samotno'sci i szukal ukojenia. Wiele razy my'slalem nad tym, ze jezeli sadzone mi jest umrze'c tu, to umierajac, ostatnim wysilkiem podniose sie na szczyt i umre, patrzac w strone niesko'nczonych g'or i las'ow, poza kt'orymi znajduje sie najdrozsza dla mnie istota, oderwana ode mnie zrzadzeniem losu.
Zycie w takich warunkach dostarczalo duzo materialu dla my'sli, a jeszcze wiecej dla pracy fizycznej, gdyz bylo ono — ustawiczna walka o byt, walka ciezka i bezwzgledna.
Najciezsza praca bylo przygotowanie zapasu drzewa na najde i malego ogniska dla przyrzadzenia strawy. Lezace drzewa byly przywalone 'sniegiem i przymarzniete do ziemi i kamieni. Musialem odgrzebywa'c 'snieg, a potem za pomoca dlugich drag'ow odrywa'c pnie od ziemi i przesuwa'c do swej nory. Wybralem sobie dla zbierania drzew stromy spadek nory. Tam bylo trudniej wej's'c, lecz za to latwiej bylo stacza'c w strone mego schroniska oderwane pnie. Po kilku dniach zrobilem bardzo wazny wynalazek. Znalazlem niedaleko swej nory duza ilo's'c pni modrzewi, pojmanych przez wichry. Gdy zaczalem je raba'c, siekiera pograzyla sie w co's miekkiego i lepkiego. Okazalo sie, ze pnie sa przesiakniete smola, do's'c bylo iskry, aby taka drzazga wybuchla goracym, mocno dymiacym plomieniem. Od tej chwili w moim mieszkaniu zawsze lezaly zapasy tych smolnych kawalk'ow modrzewi do rozpalenia najdy lub malego ogniska dla gotowania strawy i herbaty.
Najwieksza cze's'c dnia pochlanialo polowanie. Bardzo predko zrozumialem, ze musze te czynno's'c wykonywa'c codziennie, zeby broni'c sie od przygniatajacych niewesolych my'sli.
Zwykle po herbacie porannej szedlem ze strzelba do lasu szuka'c cietrzewi lub gluszc'ow. Zabiwszy jednego lub dwa ptaki powracalem do domu i zaczynalem przyrzadza'c obiad, nie odznaczajacy sie zbytnim wyborem da'n. Byla wiec nieodwolalnie zupa z zabitego ptaka, przyprawiona sucharami, a nastepnie niezliczona ilo's'c duzych kubk'ow goracej herbaty — napoju niezbednego do zycia w lesie.
Pewnego dnia, podczas wycieczki po cietrzewie, uslyszalem trzask w krzakach i uwaznie zbadawszy miejscowo's'c, spostrzeglem ko'nce rog'ow jelenia. Zaczalem skrada'c sie do niego, lecz chociaz 'snieg prawie nie skrzypial pod moimi kolanami, zwierze poslyszalo czy poczulo niebezpiecze'nstwo. Z loskotem wyrwal sie jele'n z gestych zaro'sli i zobaczylem go dopiero wtedy, gdy przebieglszy okolo 300 krok'ow, zatrzymal sie na stromym schylku g'ory. Byl to olbrzymi okaz o ciemnoszarej sier'sci i prawie czarnym grzbiecie. Na pieknej glowie ni'osl potezne rogi. Przede mna byl krzak o grubych galeziach; polozywszy karabin na jednej z tych galezi, starannie wymierzylem i dalem ognia. Zwierze uczynilo olbrzymi skok, przebieglo kilka krok'ow i upadlo. Przez gleboki 'snieg i przez krzaki pobieglem ku niemu, lecz jele'n, spostrzeglszy mnie, podni'osl sie i skaczac lub chwilami z trudem przebierajac nogami, zaczal wspina'c sie na g'ore. Druga kula zatrzymala go na zawsze. Zdobylem w ten spos'ob wielka ilo's'c miesa i doskonaly kobierzec do swojej nory.
Rogi umocowalem w'sr'od korzeni, stanowiacych 'sciany mego schroniska i odtad sluzyly one jako wygodne wieszadlo na karabin i ubranie.
Nie moge zapomnie'c pewnego bardzo porywajacego chociaz dzikiego obrazu, kt'ory widzialem o kilka kilometr'ow od mego „domu”. Bylo tam niewielkie bagno poro'sniete zurawina. Tutaj zwykle zlatywaly sie na jagody stadka gluszc'ow, cietrzewi i jarzabk'ow. Pewnego razu skradalem sie do tego blotka, kryjac sie za niewysokimi zaro'slami mlodych cedr'ow. Zobaczylem duze stado cietrzewi, energicznie rozgrzebujacych 'snieg i zajadajacych jagody. Kilka minut obserwowalem te scene, nie zdradzajac zadnym ruchem swojej obecno'sci. Jednakze jeden cietrzew, stary, czarny kogut, nagle gwaltownie podskoczyl do g'ory i podfrunal, glo'sno bijac skrzydlami. Przestraszone stado natychmiast odlecialo. Ku wielkiemu memu zdziwieniu zobaczylem, ze stary kogut, przeleciawszy pareset krok'ow, zaczal szybko, prawie pionowo podnosi'c sie do g'ory; po chwili, robiac koziolki w powietrzu i bezsilnie bijac skrzydlami, upadl na 'snieg i pozostal nieruchomy. Pobieglem w te strone, gdy wtem od ciala cietrzewia odskoczyl krwiozerczy gronostaj i wywijajac ogonkiem i syczac skryl sie pomiedzy kamieniami. Cietrzew mial przegryziona szyje. Zrozumialem, ze maly drapieznik rzucil sie na ptaka i wraz z nim uni'osl w powietrze, gdzie zdazyl przegry'z'c mu gardlo i wyssa'c krew. Osobi'scie bylem wdzieczny jego aeronautycznym zdolno'sciom, gdyz zaoszczedzil mi naboju.
W ten spos'ob zylem, borykajac sie z natura o dzie'n jutrzejszy, coraz bardziej i glebiej trujac sie jadem ciezkich i beznadziejnych my'sli. Plynely dni, tygodnie, az nareszcie poczulem powiew cieplejszego wiatru. Na otwartych polanach zaczal po trochu topnie'c 'snieg; to tu, to tam biegly juz male strumyki wody i od czasu do czasu widzialem muche lub pajaka, kt'ore przetrwaly surowa zime syberyjska.
Zblizala sie wiosna.
Widzialem, ze wiosna nie znajde drogi przez las. Bardzo predko wystapily z brzeg'ow wszystkie rzeczki i strumyki tajgi, a le'sne bagna i topieliska staly sie niemozliwe do przebycia. Wszystkie 'sciezki ludzi i zwierzat zamienialy sie od topniejacego 'sniegu w burzliwe potoki, pedzace z g'or z szumem i hukiem. Wiedzialem, ze az do lata jestem skazany na samotno's'c.
Wiosna nastepowala szybko, a chociaz nocami i o 'swicie bywaly ostre mrozy, jednak promienie slo'nca w ciagu dnia toczyly zwycieska walke ze 'sniegiem. Wkr'otce moja g'ora byla juz wolna od 'sniegu i stala sie cala szara, pokryta tylko kamieniami, nagimi jeszcze konarami brz'oz i osik i wysokimi stozkowatymi mrowiskami. Rzeka w kilku miejscach zerwala sw'oj lodowy pokrowiec i pedzila hala'sliwie, odrywajac coraz to nowe i coraz wieksze bryly lodu.