home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



X. Przed obliczem Buddhy

Cicho przemknal samoch'od przez cze's'c handlowa miasta i zblizyl sie do stromych stok'ow plaskowzg'orza, na kt'orym stal klasztor. Baron zatrzymal samoch'od; poszli'smy dalej piechota, coraz bardziej zapuszczajac sie w labirynt waskich uliczek pomiedzy domami klasztornymi. Staneli'smy wreszcie przed najwieksza 'swiatynia Urgi, Mongolii, a nawet calego 'swiata lamaickiego. Byl to budynek architektury tybeta'nskiej, lecz z chi'nskim, misternie wykrzywionym dachem. Samotna latarnia palila sie przy wej'sciu. Ciezkie drzwi, okute zelazem i brazem, byly zamkniete na ogromna kl'odke.

Baron trzykrotnie uderzyl w gong mlotkiem wiszacym na 'scianie. Po paru minutach zbieglo sie kilku przestraszonych mnich'ow. Niekt'orzy mieli w rekach latarnie. Poznawszy „dzia'n-dziunia” padli na twarz i nie 'smieli podnie's'c na niego oczu.

— Wsta'ncie i prowad'zcie nas do 'swiatyni! — rozkazal baron.

Weszli'smy do 'swiatyni. Wyglad jej niczym sie nie r'oznil od innych wiekszych 'swiaty'n lamaickich. Te same rytualne choragwie r'oznobarwne z mongolskimi i tybeta'nskimi modlitwami, z symbolicznymi znakami i wizerunkami 'swietych i bog'ow; dlugie pasy tkanin jedwabnych, zwieszajacych sie z sufitu; 'swiete obrazy bog'ow i bogi'n. Od wej'scia do jedynego stopnia oltarza lezal waski, dlugi kobierzec; po obydwu jego stronach staly niskie kanapy, obite czerwonym suknem; byly to miejsca dla lam'ow i ch'oru podczas naboze'nstwa. Na oltarzu palily sie lampki, rzucajace migotliwe blyski na sprzety rytualne i na lichtarze ze zlota i srebra. Za oltarzem wisiala olbrzymia, z'olta kotara jedwabna ze znakiem Dzengiza — swastyka i modlitwa tybeta'nska: „Om, mani padme Hung!”

Lamowie odslonili kotare.

W niepewnym 'swietle lampek olejnych wynurzyla sie z ciemno'sci potwornych rozmiar'ow posta'c Buddhy, majaca okolo 80 st'op wysoko'sci, cala suto zlocona, zrobiona w Chinach z najlepszego brazu. Buddha siedzial w zlotym lotosie. Oblicze boga-medrca bylo obojetne i spokojne; ozywiala je gra cieni i 'swiatel, wskutek czego zdawalo sie, ze Buddha patrzy na ludzi uwaznie i zimno, a pelne, ksztaltne jego usta chwilami ukladaly sie w lagodny, lecz szyderczy u'smiech. Wszedzie, wzdluz 'scian, w szafkach i na p'olkach, staly duze i male figury Buddhy. M'owiono mi, ze jest ich tam do trzydziestu tysiecy. Sa to ofiary wiernych.

Baron zadzwonil w wiszacy gong, kt'ory sluzyl do zwracania uwagi boga na modlacego sie i wrzucil do wielkiej urny brazowej monete zlota. Czlowiek, kt'ory przewertowal dziela wszystkich zachodnich filozof'ow, kt'ory znal europejska literature i nauke XIX i XX stulecia, modlil sie przed posagiem Buddhy z brazu. Zlozyl wyciagniete przed siebie rece i zamknawszy oczy szeptal slowa modlitwy. Dojrzalem, ze mial na lewej rece r'ozaniec buddyjski. Modlitwa trwala okolo 10 minut, po czym zwr'ociwszy twarz do lam'ow, Ungern rzekl:

— Zawolajcie starca!

Jeden z lam'ow, schylony w niskim uklonie, natychmiast odszedl i wkr'otce powr'ocil, prowadzac pod ramie starca w brudnym, z'oltym plaszczu gelonga. Glowa i rece starca drzaly; z trudem poruszal on nogami, lecz widocznie juz wiedzial, czego bedzie od niego zadal straszny „dzia'n-dziu'n”, gdyz mial w torbie stara ksiege w drewnianej okladce.

Byl to maramba Wagaden — hutuhtu, uczony lamaita, znawca ksiag indyjskich i tybeta'nskich.

— Czytaj! — rozkazal baron.

— M'owil do ludu Taszy-Lama — zaczal starzec cichym, lamiacym sie glosem — nie b'ojcie sie i nie szlochajcie, bo przyjdzie z p'olnocy wysoki, bialy czlowiek o oczach niby kawaly polyskujacego lodu w glebokiej jaskini. Przejdzie on po ziemi jak plomie'n i 'smier'c… Kazdy krok jego wyci'snie krwawy 'slad. Bedzie to b'og wojny, zjawiajacy sie powt'ornie. Da on wolno's'c braciom, powiedzie wszystkie narody, plemiona i szczepy Dzengiz-Chana ku slawie, szcze'sciu i pokojowi…

Starzec umilkl, lecz Ungern ruchem gwaltownym przewr'ocil kilka kart i szepnal dobitnie:

— Czytaj! Teraz to bedzie przepowiednia dla mnie.

Obojetnym glosem maramba odczytal:

— Nastapi czarny dzie'n. Dzie'n zguby wybawiciela narod'ow. Otocza go setki wrog'ow. Czeka go samotno's'c. Bedzie go zarla troska, ze nie ma nikogo, komu m'oglby przekaza'c my'sli swoje i swoja tesknote. Nastapia dlugie godziny okrutnych walk. Lecz nie oslabia ducha az do ostatniego tchu. Otworza sie podwoje Nirwany i wstapi do niej dusza oczyszczona przez meke i tesknote.

Baron spu'scil glowe i szepnal do mnie:

— Tak zawsze wypada ze wszystkich przepowiedni! Takim bedzie m'oj koniec…

Opu'scili'smy 'swiatynie i poszli'smy na drugi koniec klasztoru.

— Nie lubie tej 'swiatyni! Jest ona zbyt nowa, gdyz lamowie wybudowali ja wtedy, gdy „Zywy B'og” stal sie niewidomy, czyniac ze 'swiatyni ofiare blagalna. Nie lubie 'swiatyni „grodu lam'ow”, poniewaz na obliczu zlotego Buddhy nie widze 'slad'ow lez, nadziei, troski, rozpaczy, b'olu, szcze'scia i wdzieczno'sci modlacych sie. Ludzie jeszcze nie zdolali wyry'c 'slad'ow w zlotym brazie Buddhy… P'ojdziemy teraz do starej kaplicy przepowiedni i wr'ozb!…

Zobaczylem maly, sczernialy budynek, podobny do wiezy z okraglym dachem. Drzwi staly otworem. Z obydw'och stron wej'scia byly kola ruchome z wypisanymi na nich modlitwami — najprostszy spos'ob modl'ow. Nad drzwiami tablica mosiezna ze znakami Zodiaku. Przy wej'sciu oraz wewnatrz palily sie duze chi'nskie latarnie papierowe. Dw'och mnich'ow monotonnymi glosami czytalo jakie's ksiegi. Gdy'smy weszli, nie podnie'sli nawet gl'ow.

Baron zblizywszy sie do nich rzekl:

— Rzu'ccie ko'sci na liczbe dni mego zycia!

Mnisi, nie przerywajac czytania i nie patrzac na stojacego przed nimi, wyrzucili na czarny st'ol z wielkich brazowych kubk'ow biale ko'sci.

Baron dlugo liczyl, wreszcie westchnal gleboko i wyszeptal:

— 130!… Znowu 130… To juz po raz piaty!…

Zapadl w glebokie zamy'slenie; podszedl do oltarza, gdzie stala stara kamienna figura Buddhy, przywieziona niegdy's z Indii i modlil sie, zatopiony w swoich my'slach i w trwodze.

Do 'switu blakali'smy sie z Ungernem po klasztorze. Zwiedzili'smy wszystkie 'swiatynie, kaplice, muzeum szkoly medycznej, wieze astrolog'ow, miejsca r'oznych modl'ow, a gdy slo'nce pokazalo sie na szczytach g'or, poszli'smy na plac otoczony domami mlodych lam'ow i kleryk'ow-bandi. P'olnadzy tlumnie wybiegali z dom'ow i rozpoczynali walke poranna, szybka, ruchliwa, pelna ruch'ow i pozycji wymagajacych wielkiej sily i zreczno'sci. Kierowal tymi zapasami stary lama, kt'ory niegdy's byl „bogadyrem”, co znaczy silaczem, duma calej Mongolii. Wzrost jego dosiegal 7 st'op, a gdy wsiadal na malego konia mongolskiego, to wysunawszy nogi ze strzemion od razu stawal na ziemi, ko'n za's wyskakiwal spod niego. W mlodo'sci bez wielkiego wysilku nosil na plecach konia. Grupa mnich'ow oddawala sie gimnastyce oddechowej podlug przepis'ow indyjskiej Hatha-Jogi.

W innym znowu miejscu jacy's przyjezdni ksiazeta 'cwiczyli sie w strzelaniu z luk'ow do celu przedstawiajacego ulepione z gliny glowy Chi'nczyk'ow. Strzelali z odleglo'sci 50 krok'ow; niekt'orzy z lucznik'ow dobrze wladali ta tradycyjna bronia mongolska.

Po powrocie do miasta poczulem w glowie jaki's chaos — skutek tego wszystkiego, com widzial i slyszal podczas tej fantastycznej nocy.

— Gdzie jestem? W jakim czasie zyje? — palaly w moim m'ozgu pytania.

— 130 dni zycia… Krwawy general — wcielony „b'og wojny”… zbawiciel narod'ow… — blyskawicznie mknely my'sli, odtwarzajac wrazenia z podr'ozy do siedziby Buddhy… Lecz jednocze'snie jeszcze niewyra'znie, wprost odruchowo odczuwalem w tym chaosie idee jakiego's wielkiego planu i nie dajaca sie opisa'c meke czlowieka.


IX. Ob \oz meczennik\ow | Zwierzęta, ludzie, bogowie | XI. W pa lacu „zywego Boga”