VII. W mie'scie „zywych bog'ow”
Gdy'smy sie zblizyli do lasu, ujrzeli'smy wylaniajacy sie spoza drzew palac „boga”. U podn'oza Bogdo-Ulu, za z'oltym ogrodzeniem murowanym wznosil sie malowniczy budynek w tybeta'nskim stylu, kt'orego dach z ciemnozielonych, emaliowanych dach'owek l'snil na slo'ncu. Naokolo ciagnal sie gesty park i wida'c bylo fantastyczne dachy 'swiaty'n palacowych i mniejszych budynk'ow. Dalej wida'c bylo drewniany, przerzucony przez Tole most, kt'ory prowadzil do miasta mnich'ow, do czczonego na calym Wschodzie Azji Ta-Kure, czyli Urgi.
Tu opr'ocz „Zywego Buddhy” zamieszkuje cala gromada drugorzednych cudotw'orc'ow, prorok'ow, czarownik'ow i cudownych lekarzy. Wszyscy oni sa boskiego pochodzenia i czczeni jako „zywi bogowie”.
Po lewej stronie drogi, na do's'c wysokim plaskowyzu stoi klasztor. Jest to najbogatszy i najludniejszy klasztor lamaicki po Lhassie Tybeta'nskiej. Nad morzem dach'ow, pokrywajacych najr'ozniejszego rodzaju budynki, wznosi sie ogromna, ciemnoszkarlatna wieza „'swiatyni grodu lam'ow”, gdzie stoi olbrzymia zlocona figura Buddhy spoczywajacego w kwiecie lotosu. Pr'ocz niej na terenie klasztoru rozsiane sa dziesiatki mniejszych 'swiaty'n i kaplic — „obo”, oltarzy, wiez dla wr'ozbiarstwa astrologicznego. A dalej szara, bezbarwna zbita masa dom'ow, jurt i szalas'ow, gdzie sie gnie'zdzi 60 000 mnich'ow — lam'ow r'oznych rang i wieku, zabudowania szk'ol, archiw'ow, ksiaznic, burs dla „bandi” (kleryk'ow) i dom'ow go'scinnych dla dostojnych lamait'ow z Tybetu lub z kraju Buriat'ow.
Ponizej klasztoru, na r'owninie piaszczystej lezy tzw. cudzoziemskie przedmie'scie, zamieszkane przez kupc'ow rosyjskich i chi'nskich; na tym przedmie'sciu mieszcza sie wszystkie sklepy i kantory oraz barwny, hala'sliwy bazar wschodni. W odleglo'sci jednego kilometra wida'c szaroz'olty, z gliny ubitej czworokat dzielnicy chi'nskiej Maj-ma-Czenga; a jeszcze dalej ciagnie sie niesko'nczenie dluga ulica pomiedzy dwoma szeregami dom'ow rosyjskich i widnieje cerkiew, szpital, wiezienie i ciezki, niezgrabny, ciemnoczerwony budynek czteropietrowy konsulatu rosyjskiego, obecnie nieczynnego.
Przy samym wje'zdzie do miasta mnich'ow, u wej'scia do malego wawozu ujrzalem kilku zolnierzy mongolskich, znoszacych trupy ludzkie do jakiego's dolu.
— Co oni robia? — spytalem kozak'ow, lecz ci milczeli, u'smiechajac sie tajemniczo.
Nagle wyprostowali sie jak struny, przylozyli dlonie do daszk'ow od czapek. Z wawozu wyjechal na dzielnym bachmaciku jaki's wojskowy.
Mial na glowie zielona czapke z kokarda oficerska, a na ramionach — szlify pulkownikowskie. Spostrzeglem, ze mijajac, przelotnie obrzucil nas ostrym wzrokiem. Zapamietalem jego szare, prawie bezbarwne oczy, ukryte pod krzaczastymi brwiami siwiejacymi.
Przejezdzajac obok nas, zdjal czapke i zaczal wyciera'c chustka spocone czolo. Od razu rzucil mi sie w oczy dziwny ksztalt czaszki tego czlowieka; byla to czaszka podluzna, kt'orej przednia i tylna cze's'c byly jak gdyby rozdete, a wierzcholek glowy przepolowiony wyra'zna linia, idaca w poprzek. Przypominalo to poduszke, przeciagnieta rzemieniem. Byl to niezawodnie „czlowiek z glowa podobna do siodla”, przed kt'orym ostrzegal mnie stary wr'ozbiarz w okolicach Wanu.
— Kto to jest? — spytalem kozak'ow.
— Pulkownik Sipajlow, komendant Urgi… — wyszeptali, wpatrzeni w oddalajacego sie szybko oficera.
Slyszalem o nim duzo w Wanie i w Dzainie od kapitana Bezrodnowa. Byla to najbardziej ponura osobisto's'c na krwawym tle epopei mongolskiej z r. 1921. Sipajlow, technik z wyksztalcenia, przeszedl przed kilku laty na sluzbe do zandarmerii carskiej i bardzo szybko zrobil kariere. Stale zdenerwowany, podniecony, ustawicznie zzymajacy sie od wewnetrznych b'ol'ow nerwowych, m'owil szalenie szybko, krztuszac sie i prychajac 'slina; oczy jego w czasie mowy zezowaly, a przez cala twarz przechodzily drgania konwulsyjne. Byl to typ psychicznie chory i baron kilkakrotnie usilowal pozby'c sie tego czlowieka, kt'ory stal sie zlym duchem buddysty Ungerna. Sipajlow byl czlowiekiem zwyrodnialym, dla kt'orego najwieksza rozkosza bylo wykonywanie wyrok'ow 'smierci, kt'ore on inicjowal i prowokowal bardzo starannie i umiejetnie. Podczas tracenia skaza'nc'ow radowal sie, pocieral rece, wy'spiewywal piosenki operetkowe i wymy'slal nadzwyczajne tortury dla swoich ofiar.
O komendancie Urgi szeptano wszedzie z niewymowna trwoga, nienawi'scia i wstretem. Cala fama o bezwzglednym, straszliwym okrucie'nstwie barona byla dzielem rak i choroby psychicznej pulkownika Sipajlowa. Byl to w'sciekly krwiozerczy pies, poszukujacy ciagle 'swiezych ofiar.
Baron Ungern nieraz w p'o'zniejszych rozmowach swoich ze mna, prowadzonych w Urdze, wspominal o wstrecie, o fizycznej prawie nienawi'sci, jaka czul do Sipajlowa i o checi oddalenia go od siebie. Lecz to mu sie nie udawalo. Ten bezmiernie odwazny czlowiek dziwnie bal sie Sipajlowa; nie bylo to uczucie zwyklego strachu, lecz jaki's nie dajacy sie okre'sli'c lek mistyczny. Sipajlow bowiem doskonale rozumial psychike barona, jego zabobonno's'c, jego mistyczny ustr'oj umyslowy, bezwzgledna ideowo's'c i umial to wyzyska'c.
Podczas pobytu barona w Zabajkalu pulkownik wynalazl jakiego's buriackiego „szamana” — wr'ozbiarza, kt'ory przepowiedzial, ze z chwila rozstania sie z Sipajlowem baron zginie 'smiercia straszliwa. Buddysta Ungern 'swiecie w to wierzyl i od tej pory godzil sie z obecno'scia Sipajlowa, kt'ory szalal coraz to bardziej, wylewajac krew potokami i mordujac dokola winnych i niewinnych. Rodzine Sipajlowa wyrzneli bolszewicy, on sam przeszedl okropne tortury w wiezieniu bolszewickim, skad wreszcie udalo mu sie uciec. Ten szalony, krwiozerczy, dyszacy nienawi'scia, umyslowo chory czlowiek m'scil sie straszliwie…
Zatrzymalem sie w filii tego samego domu handlowego, w kt'orym popasalem w Zainie… Rodzina dyrektora przyjela mnie bardzo serdecznie. Moi towarzysze: agronom i zolnierze polscy natychmiast przybyli do mnie i zaczeli opowiada'c o krwawych przezyciach Urgi i tysiacach niebezpiecze'nstw, podstep'ow, intryg i zbrodni, dokonywanych w tej stolicy „Zywego Buddhy”. Po 'sniadaniu wyszli'smy na miasto. Wszystkimi ulicami, zaulkami i placami sunely barwne tlumy ludzi. Gwar uliczny mnie ogluszyl. Ludzie wykrzykiwali, kl'ocili sie przy sprzedazy i kupnie, przygladali sie pstrym tkaninom chi'nskim, paciorkom, baranom, bransoletkom, sk'orom, koniom, obuwiu, ciezkim ozdobom srebrnym do wlos'ow pa'n mongolskich, slowem wszystkiemu, co tylko bylo ciekawego na ulicy. Obok rze'znicy macali przyprowadzone na sprzedaz barany i znaczyli wybrane i kupione znakami czerwonymi na grzbietach. Mongolskie strojnisie w swoich olbrzymich uczesaniach, nadajacych glowie ksztalty 'cmy, w ciezkich czapeczkach srebrnych przesuwaly sie w tlumie, podziwiajac stosy barwnych tkanin, wstazek i dlugich sznur'ow sztucznych korali chi'nskich; powazni, otyli Mongolowie bardzo szczeg'olowo ogladali niewielki tabun doskonalych 'zrebc'ow, spokojnie targujac sie z Dzachaczynem, wla'scicielem tabunu; chudy, na wegiel spalony Tybeta'nczyk, kt'ory przybyl jako pielgrzym do siedziby „Zywego Buddhy” lub moze z jakimi's tajnymi zleceniami od wyzszego jeszcze „boga” z Lhassy, tej lamaickiej Mekki, usiadlszy na ziemi wybieral posazki Buddhy, wyrzniete z czarnego lub z'oltego agatu i przedstawiajace Buddhe w kwiecie lotosu z wielkiej 'swiatyni w Urdze. W innym znowu miejscu duzy tlum Mongol'ow i Buriat'ow otoczyl kupca chi'nskiego, sprzedajacego prze'sliczne tabakiery ze szkla, krysztalu, porcelany, ametystu, chryzoprazu, agatu i nefrytu. Byly to przecudowne drogocenne wyroby chi'nskich, cierpliwych rze'zbiarzy. Za jedna tabakierke z zielonkawo-mlecznego nefrytu, przecietego siatka brunatnych zylek, Chi'nczyk zadal dziesie'c mlodych byk'ow, wskazujac z zapalem i artystycznym zachwytem plaskorze'zbe, przedstawiajaca misternie wykonanego smoka, kt'ory otoczyl zwojami swego ogona tlum kapiacych sie dziewczat.
Wszedzie mozna bylo dojrze'c Buriat'ow w czerwonych chalatach jedwabnych i w malutkich czerwonych myckach na duzych, okraglych glowach, i Tatar'ow w czerwonych kozuchach baranich i w czarnych „tiubetejkach”. Og'olne tlo jednak stanowili lamowie. Walesali sie wszedzie calymi gromadami, ubrani w plaszcze karmazynowe lub z'olte, malowniczo zarzucone przez jedno ramie, w przer'oznych czapkach przypominajacych grzyby, kolpak frygijski lub tez helm grecki z wysokim grzbietem. Lamowie stapali cicho, rozmawiali prawie szeptem, przebierali r'oza'nce i wr'ozyli zadnym przepowiedni. Lecz to nie bylo celem ich calodziennych przechadzek. Lamowie wyszukiwali bogatych klient'ow, kt'orzy przybyli do Urgi z dalekich „choszun'ow”, a nawet spoza granic Halhi po przepowiednie, wr'ozby i leki, slynne w tym mie'scie, zamieszkanym przez 60.000 lam'ow i posiadajacym 30.000 posag'ow Buddhy. Pr'ocz tego do stolicy „Zywego Boga” przybyli w owym czasie ksiazeta chi'nskiej Mongolii Wewnetrznej, kt'orzy natychmiast zostali otoczeni niewidzialna siecia szpiegostwa i dozoru ze strony obserwujacych ich lam'ow.
Ponad domami w dzielnicy handlowej powiewaly r'oznobarwne flagi: chi'nskie, rosyjskie, angielskie, mongolskie, troche za's na uboczu — gwia'zdzista flaga Ameryki. Nad jurtami Mongol'ow, niby barwne motyle, trzepotaly w powietrzu r'oznokolorowe flagi jaskrawe tr'ojkatnej lub kwadratowej formy, dlugie w ksztalcie wsteg, kr'otkie i okragle. Byly to znaki ksiazat i rodzin prywatnych lub choragwie zalobne nad jurtami ciezko chorych, umierajacych, albo umarlych na ospe lub trad…
Wszystko to razem wygladalo jak pstra plama ruchoma oblana jaskrawym slo'ncem wiosennym. Wszedzie 'smiech, krzyki, rzenie koni, ryk bydla, halas.
Od czasu do czasu przechodzili zolnierze z azjatyckiej dywizji konnej barona Ungerna: Rosjanie — w dlugich chalatach szafirowych, Mongolowie — w czerwonych z z'oltymi znakami Dzengiz-Chana na ramieniu. Zjawili sie tez zolnierze chi'nscy, kt'orzy po porazce generala Czen-Y przeszli na sluzbe do „Zywego Buddhy”, przysiegajac mu wierno's'c.
Przechodzili'smy wla'snie przez plac, gdy naraz z bocznej ulicy z hukiem syreny wytoczyl sie ogromny samoch'od. Siedzial w nim baron Ungern w zlocistym jedwabnym chalacie chana, opasanym niebieskim szalem i w niebieskiej czapce oficera rosyjskiego z z'oltym lampasem. Jechal szybko, ustawicznie rozgladajac sie w tlumie. Zauwazyl mnie i poznal od razu. Samoch'od sie zatrzymal, baron przywital sie ze mna i zaprosil do siebie.
Mieszkal w malej, bardzo skromnie urzadzonej jurcie, kt'ora stala na podw'orzu domu chi'nskiego. Obok wznosily sie jeszcze dwie jurty dla sztabu.
— Dowiedzialem sie dzisiaj, ze pan szybko i pomy'slnie dojechal do Urgi — zagail baron rozmowe.
Podziekowalem mu za pomoc w drodze i przypomnialem o obietnicy zorganizowania wyjazdu calej grupy polskiej dalej, na wsch'od.
Twarz barona spochmurniala; spu'scil glowe i glosem smutnym zaczal m'owi'c po francusku.
— Tutejsza moja praca zbliza sie ku ko'ncowi. Za dziewie'c dni rozpoczynam wojne z bolszewikami i mam zamiar wtargna'c w granice Syberii. Chce bardzo serdecznie prosi'c pana o zamieszkanie u mnie w ciagu tych dziewieciu dni. Nie jest to zbyt dlugi termin dla pana. Mnie za's wy'swiadczy pan tym ogromna przysluge i przyjemno's'c. Od tylu lat juz jestem pozbawiony towarzystwa kulturalnego. Niegdy's dla wypoczynku duszy je'zdzilem do hetmana Siemionowa, do jego sztabu, gdzie obmy'slal on i urzeczywistnial swoje olbrzymie, wspaniale plany. Obecnie Siemionow daleko, ja czuje sie bardzo samotny po'sr'od calej mojej dywizji. Chcialbym, zeby pan wiedzial o mnie wszystko, poznal moje my'sli, plany i zamiary, zeby m'ogl pan pom'owi'c ze mna, nie jak z „krwawym i szalonym baronem”, jak nazywaja mnie wrogowie i nie z „dziadkiem”, jak ze strachem szepca o mnie moi zolnierze; lecz jak z czlowiekiem, kt'ory duzo my'slal, a jeszcze wiecej cierpial…
Ungern chcial jeszcze co's doda'c, lecz wpadl w nagla zadume. Nie chcialem mu przerywa'c, zaciekawiony tym nieoczekiwanym wybuchem szczero'sci.
Po paru minutach baron ciagnal dalej:
— Wszystko juz obmy'slilem i przyrzekam odstawi'c cala grupe do punktu, skad wam latwo bedzie dotrze'c do celu, lecz niech mi pan przyrzeknie r'owniez, ze bede m'ogl uwaza'c go za swego go'scia w ciagu tych dziewieciu dni. Niech dni te beda moim wypoczynkiem i zapomnieniem wszystkiego…
C'oz moglem na to odpowiedzie'c? W glosie barona wyczuwalem obok namietnej pro'sby odcie'n gleboko ukrytej meki wewnetrznej i jakiej's tajemnicy. Zreszta bylem przeciez w jego rekach i bez jego pomocy nie moglem ruszy'c dalej, ani tez wywie'z'c swoich towarzyszy podr'ozy.
Przyjalem wiec zaproszenie „krwawego barona”.
Ungern mocno, z wdzieczno'scia u'scisnal ma dlo'n i kazal poda'c herbate.