V. „'Smier'c stanie za toba…”
„Straszliwy” general, „szalony krwawy baron” wpadl do Wanu nieoczekiwanie, oszukawszy wszystkie warty i ominawszy patrole. Zatrzymal sie w palacu ksiecia Dajczen-Wana, zlozyl wizyte hutuhtu klasztoru i nagle zjawil sie w sztabie, skad poslal po Kazagrandiego.
Po kr'otkiej rozmowie z pulkownikiem baron udal sie do jurty Riezuchina, dokad wezwal plk. Filipowa i mnie. O tym wezwaniu dowiedzialem sie od Kazagrandiego, kt'ory sam do mnie przyszedl. Chcialem natychmiast i's'c, lecz pulkownik zatrzymal mnie do's'c dlugo, a p'o'zniej rzekl:
— No, z pomoca Boza niech pan idzie!
Dziwne i zatrwazajace bylo to pozegnanie. Przelozylem z kieszeni za mankiet kozucha flaszeczke z cyjankiem potasu i nabiwszy mauzer wyszedlem z domu.
Gdym wszedl na podw'orze, gdzie stala jurta barona, zblizyl sie do mnie kapitan Weselowskij. Na jego ol'sniewajaco bialej twarzy ponuro 'swiecily zimne, nienawi'scia palajace oczy. Mial za pasem szable kozacka i rewolwer bez pochwy. Wszedl do jurty i zameldowal mnie.
— Prosze wej's'c! — rzekl, zjawiajac sie z powrotem.
W chwili, gdym mial juz dotkna'c drzwi jurty, tuz kolo progu spostrzeglem kaluze krwi, kt'ora jeszcze nie zdazyla wsiakna'c w ziemie. Co's zlowrogiego bylo w tej niewielkiej czerwonej plamie gestej, jak gdyby zywej jeszcze krwi…
Zapukalem do drzwi.
— Prosze! — rozlegl sie wysoki glos tenorowy.
Wszedlem do p'olciemnej jurty. Na spotkanie moje rzucil sie jaki's oficer, ubrany w jedwabny, jaskrawy „chalat” mongolski, nerwowym ruchem u'scisnal mi reke i nim zdazylem przyjrze'c sie jego twarzy, padl z powrotem na niskie poslanie i glosem chrapliwym wykrztusil:
— Prosze m'owi'c, kim pan jest?! Tylko prawde! Mamy tu tylu prowokator'ow i szpieg'ow…
Baron Ungern (bo byl to wla'snie 'ow „straszliwy” general!) utkwil we mnie swe oczy.
Teraz dopiero moglem mu sie przyjrze'c. Mala glowa na szerokich, chudych barkach. Powichrzone, zlotawe wlosy. Cienkie, dlugie wasy rude. Wynedzniala, sczerniala od wiatr'ow i mroz'ow chuda twarz, jaka mozna widzie'c na bardzo starych obrazach 'swietych. Lecz wszystko to zniklo, gdy spojrzalem na ogromne sklepienie czola ze straszliwa blizna od ciecia szabla, spod kt'orego polyskiwaly stalowe, olbrzymie, okragle oczy jasne, kt'ore jak dzikie zwierzeta z glebi jaskini, 'sledzily wyraz mej twarzy bacznie, bez zmruzenia powiek. Lewe oko z powodu-przekrwienia bylo jeszcze straszniejsze od prawego.
Poczynilem te spostrzezenia w okamgnieniu i zrozumialem, ze mam przed soba niebezpiecznego czlowieka, zdolnego do odruch'ow natychmiastowych i bezpowrotnych. Niebezpiecze'nstwo bylo wyra'zne, lecz i obelga, rzucona mi, byla r'owniez ciezka.
— Prosze usia's'c! — szepnal baron glosem syczacym, nie spuszczajac ze mnie oczu i skubiac wasy.
— General pozwolil sobie na zniewage wzgledem mnie — zaczalem, czujac jak stopniowo wzmaga sie we mnie szalony gniew. — Moje imie jest dostatecznie znane, azeby uchroni'c mnie od przymiotnik'ow, wymienionych przez pana. Moze pan uczyni'c nade mna gwalt, jaki mu sie podoba, poniewaz przemoc jest po pa'nskiej stronie, lecz nic nie potrafi mnie zmusi'c do rozmowy z panem.
Baron naglym, drapieznym ruchem spu'scil nogi z poslania i wsparlszy sie na boku, zaczal mi sie przyglada'c jeszcze uwazniej, lecz przestal skuba'c wasy i mialem wrazenie, ze zatamowal oddech w piersi.
Zachowujac zewnetrzny spok'oj i zimna krew, przygladalem sie postaci lezacego oraz jurcie. Dopiero w'owczas spostrzeglem siedzacego w ciemnym kacie generala Riezuchina. Zamienili'smy uklony w milczeniu. Po chwili znowu spojrzalem na barona. Siedzial, spu'sciwszy glowe na piersi i zamknawszy oczy; widocznie my'slal nad czym's.
Chwilami mocno tarl reka czolo i co's szeptal.
Raptem podni'osl sie i rzekl patrzac gdzie's powyzej mojej glowy:
— Odejd'z! Juz nie trzeba…
Szybko sie obejrzalem. Z tylu poza mna stal Weselowskij z szabla w reku, wpatrzony swymi zimnymi oczyma w barona, jak w tecze.
Kapitan spu'scil szable i wy'slizgnal sie z jurty.
— 'Smier'c z reki bialego czlowieka o rudych wlosach stala za mna… — pomy'slalem. — Lecz czy odeszla naprawde?
Baron rozmy'slal jeszcze dluga chwile, a p'o'zniej, wyciagnawszy ku mnie reke, zaczal szybko m'owi'c, placzac sie w slowach i nie ko'nczac zda'n:
— Prosze mi wybaczy'c… Pan powinien zrozumie'c… Tylu zdrajc'ow… Uczciwych ludzi prawie juz nie pozostalo… Nikomu nie mozna ufa'c… Wszystkie nazwiska przybrane… falszywe… Dokumenty lza. Lza oczy i jezyki… Wszystko splugawione, zepsute przez bolszewizm… Przed przyj'sciem pana kazalem zaraba'c pulkownika Filipowa… Dowodzil mi, ze jest przedstawicielem bialej organizacji oficerskiej… Zrewidowano go i znaleziono za podszewka kurtki sowiecki tajny alfabet… Gdy Weselowskij wzni'osl szable, Filipow… Do diabla!… Tak sie wzarla w ludzi przekleta dyscyplina komunistyczna… Filipow w obliczu 'smierci krzyknal: „za co zabijacie mnie, towarzyszu kapitanie?!” Nikomu nie wolno ufa'c! Nikomu…
Umilkl. Milczalem, nie ruszajac sie z miejsca.
— Przepraszam pana z calego serca — zaczal znowu baron. — Obrazilem pana ciezko… Pojmuje… pojmuje… Lecz jam nie tylko czlowiek, jam — w'odz… Na mojej glowie tyle istnie'n… tyle trosk… i smutku…
W glosie jego poslyszalem szczero's'c i rozpacz.
Znowu wyciagnal ku mnie reke i uczulem nerwowy u'scisk malej, silnej dloni.
Zapanowalo milczenie. Przerwalem je zapytaniem:
— Co general rozkaze mi czyni'c obecnie, gdyz nie posiadam ani falszywych, ani prawdziwych dokument'ow? Znaja mnie jednak niekt'orzy oficerowie z pa'nskiej dywizji; nadto mam nadzieje, iz znajde w Urdze takich, kt'orzy dowioda, ze nie jestem prowokatorem, ani…
— Do's'c, do's'c! — zawolal przerywajac mi baron. — Wszystko sko'nczone, wszystko zrozumiane! Wniknalem w dusze pa'nska i wiem juz wszystko… wszystko… Hutuhtu z Narabanczi pisal mi, ze jeste's przeistoczonym bogiem. Modlil sie w obecno'sci pana, mial widzenia… Opowiadal o „Wielkim Nieznanym”… Prawda jest wszystko! Czym moge panu sluzy'c?
Opowiedzialem mu o naszych przygodach i o tym, ze nasza grupa polska dazy do Pacyfiku, aby przedosta'c sie nareszcie do ojczyzny, a wiec prosze o pomoc w tej wyprawie.
— Z najwieksza przyjemno'scia dopomoge panom — zawolal baron. Do Urgi dowioze pana swoim samochodem… Jutro jedziemy… W Urdze om'owimy dalszy plan… Do widzenia, do jutra!
Gdym wychodzil z jurty barona, jeszcze raz spojrzalem na kaluze krwi. Teraz wiedzialem, ze byla to krew pulkownika Filipowa. Jeden moment oddzielal mnie od tego, aby moja krew r'owniez powoli wsiakala w mocno udeptana ziemie mongolskiego podw'orza. 'Smier'c z reki bialego czlowieka byla tuz za mna…
Tymczasem jednak zylem.
W domu zastalem pulkownika Kazagrandiego, kt'ory chodzil po izbie w wielkim niepokoju.
— Chwala Bogu! — wykrzyknal na m'oj widok.
Wzruszyla mnie ta rado's'c pulkownika. Lecz zarazem pomy'slalem, ze powinien byl moze uzy'c radykalniejszych sposob'ow, niz modlitwa, dla uratowania od 'smierci swego go'scia.
Wrazenia ubieglego dnia bardzo mnie wyczerpaly nerwowo. Czulem sie znuzony i zniechecony. Wydalo mi sie nawet, ze przez te kilka godzin sie zestarzalem i ze na skroniach mych zjawilo sie wiecej siwizny, oczy za's zapadly glebiej. Polozylem sie wcze'snie, lecz zasna'c nie moglem. Widzialem wynurzajaca sie z ciemno'sci przystojna, wesola twarz plk. Filipowa, kt'ora nagle znikla, tonac w krwawej, dymiacej kaluzy… Majaczyly mi sie zimne oczy Weselowskiego, w uszach za's brzmial syczacy glos barona…
Nagle drzwi sie otworzyly i na tle o'swietlonego pokoju sasiedniego zjawila sie wysoka posta'c Ungerna, za kt'orym wszedl Kazagrandi. Baron szybko zblizyl sie do mego l'ozka. Pomy'slalem, ze jest to dalszy ciag moich mar sennych, lecz w tej samej chwili baron zaczal m'owi'c:
— Przyszedlem pana przeprosi'c — rzekl u'smiechajac sie — iz nie moge zabra'c go jutro do samochodu, gdyz „Zywy B'og” polecil mi przywie'z'c do Urgi ksiecia Damczarena. Natomiast kazalem da'c panu jutro rano swego wlasnego bialego wielblada, doskonalego, 'smiglego wierzchowca i zostawilem do uslug pa'nskich dw'och swoich ordynans'ow-kozak'ow. Najdalej za osiem dni dojedzie pan do Urgi… Jazda bedzie bardzo wygodna… Prowianty i namiot sa juz wydane… Przepraszam, ze pana obudzilem!
Nie zdazylem nawet podziekowa'c mu, gdy Ungern w jednej chwili szybko, niemal biegiem opu'scil m'oj pok'oj i drzwi bez halasu sie za nim zamknely.
Sen zupelnie mnie opu'scil. Ubralem sie i usiadlem przy stole; zaczalem pali'c fajke po fajce, usilujac uspokoi'c podraznione nerwy. Doprawdy! Daleko latwiej bylo bi'c sie z „czerwonymi” na Sejbi i przechodzi'c przez 'sniezne szczyty Ulan-Tajgi i Tybetu, gdzie zle duchy i 'zli ludzie zabijaja 'smialk'ow! Tam wszystko bylo jasne, zrozumiale, a tu jaka's zla mara, jaki's wicher ponury i straszny! Wyczuwalem tragedie, groze w kazdym slowie, w kazdym ruchu barona Ungerna, za kt'orym szly niby dwa cienie: milczacy, o bialej jak mleko twarzy kapitan Weselowskij i… 'smier'c…