home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



I. Droga Dzengiz-Chana

Wielki wojownik, syn surowej i ponurej Mongolii, Dzengiz-Chan — wedlug jednej z legend — „wstapil na szczyt Karasu-Togola i orlim wzrokiem ogarnal Zach'od i Wsch'od. Na Zachodzie ujrzal morze krwi ludzkiej, nad kt'orym unosila sie mgla czerwona, zakrywajaca widnokrag. Nie dojrzal Dzengiz na zachodzie swego przeznaczenia, lecz bogowie rozkazali mu i's'c tam i prowadzi'c za soba waleczne hordy, zlozone ze wszystkich szczep'ow mongolskich. Na wschodzie za's Dzengiz widzial bogate miasta, wspaniale 'swiatynie, szcze'sliwe tlumy ludzi, ogrody i pola, pelne owoc'ow i zboza. Uradowala sie dusza wielkiego Mongola. — Tam na Zachodzie — powiedzial, zwracajac sie do syn'ow — bede ogniem i mieczem, gro'zna i karzaca Karma; na Wsch'od za's przyjde jako milo'sciwy, wielki budowniczy, kt'ory przyniesie szcze'scie i slawe ludom i krajom…”

Tak opiewa legenda. Przekonalem sie, ze jest w niej sporo prawdy. Przebylem znaczna cze's'c zachodniego szlaku dzengizowego, zawsze odnajdujac go przy pomocy starych mogil lub zuchwale pietrzacych sie kurhan'ow krwawego wodza. Szedlem tez wschodnim szlakiem wielkiego zdobywcy, szlakiem, kt'ory prowadzi do Chin.

Wyjechawszy z Uliasutaju, pewnego wieczora zatrzymalem sie ze swymi towarzyszami na nocleg w Dzargalantu. Stary arendarz „urtonu”, kt'ory juz znal mnie z mojej podr'ozy do Narabanczi-Kure, przyjal nas bardzo go'scinnie i przy kolacji zabawial opowiadaniami. Wyprowadzil mnie z jurty i pokazal mi g'ore oblana 'swiatlem ksiezyca, opowiadajac, ze Dzengiz-Chan, zanim zostal wladca calej Centralnej i Wschodniej Azji, wykonujac wole bog'ow, posuwal sie na wsch'od i tu, zachwycony ponura, lecz malownicza miejscowo'scia i doskonalymi pastwiskami, rozkazal wznie's'c miasto warowne. Przebywal tu jednak niedlugo i pociagnal dalej. Miasto to opustoszalo, gdyz Mongolowie, dla kt'orych step jest domem, miasto za's 'swiatem, mieszka'c w miastach nie lubia i nie moga. Kilkakrotnie miasto to bylo 'swiadkiem boj'ow pomiedzy Chi'nczykami i hordami potomk'ow Dzengiza. P'o'zniej o nim zapomniano i teraz pozostala tylko jedna rozsypujaca sie w gruzy baszta, z kt'orej niegdy's staczano na glowy napastnik'ow ciezkie kamienie, oraz cze's'c muru z „wrotami Kublaja”, dzengizowego wnuka. Na zielonkawym niebie, przesyconym blaskiem ksiezyca, odcinaly sie ciemne, ostre zeby g'orskiego szczytu i czarne widmo baszty z otworami okien, przez kt'ore widnialo niebo i plynace po nim obloczki srebrzyste.

W jurcie Mongola zaobserwowalem bardzo ciekawa scene urodzin dziecka i pierwsze chwile jego istnienia na tym padole lez i smutk'ow. Natychmiast po urodzeniu wymyto je po raz pierwszy i… ostatni w zyciu kwa'snym mlekiem jaka[3], po czym oddano je matce, kt'ora trzymajac dziecko przy piersi, wyniosla je z namiotu w step zupelnie nagie, pomimo do's'c silnego i mro'znego wiatru. Po godzinie dopiero powr'ocila do jurty, na progu kt'orej kobiety ofiarowaly jej kolyske — male korytko modrzewiowe, do polowy napelnione suchym nawozem owczym.

Matka, nakrywszy naw'oz cienka sk'orka ko'zla, polozyla niemowle, owinela je wraz z kolyska w dwie sk'ory baranie i obwiazala mocnymi rzemieniami. Ojciec za's zawiesil kolyske na pulapie jurty na dlugim rzemieniu i pchnal silnie. Krazac po jurcie, niemowle plywalo w powietrzu pelnym dymu, skazane na taki tryb zycia w ciagu dw'och lat. Zwykle matki-Mongolki przy karmieniu nie wyjmuja dziecka, lecz razem z kolyska przytulaja do piersi i tylko raz na dwa tygodnie zmieniaja mu w kolysce naw'oz owczy, kt'ory doskonale wchlania wszystkie wydzieliny i dezynfekuje. Matka karmi dziecko do pieciu lat, o ile moze piersia lub mlekiem bialego jaka, po czym juz ojciec uczy je je'zdzi'c konno. I wkr'otce staje sie ono uprawnionym czlonkiem rodziny, co znaczy, ze je z apetytem mieso baranie, pije herbate z sola, pasie owce, strzeze tabun'ow koni i pali fajke bez wzgledu na ple'c. Taki obywatel do pieciu lat zycia jednego tylko przywileju nie posiada, a mianowicie noszenia ubrania i obuwia, przeto okolo koczowisk mongolskich mozna zawsze widzie'c kupy dzieciak'ow baraszkujacych w lecie i w zimie w „stroju Adama”.

O jakie sto kilometr'ow od klasztoru Dzain-Szabi, przy skrecie drogi z gl'ownego go'sci'nca, rozstalem sie ze swoimi towarzyszami, kt'orzy jechali wprost do Urgi, gdzie mieli oczekiwa'c na m'oj przyjazd.

Slo'nce ledwie zaczelo wschodzi'c, gdy z Mongolem przewodnikiem wjezdzalem na niewysoki la'ncuch g'or, pokryty lasem, ze szczytu kt'orego dlugo jeszcze widzialem pedzace przez stepy sylwetki moich towarzyszy.

Wkr'otce pochlonely mnie krete wawozy.

Po pewnym czasie przewodnik Mongol wstrzymal konia na piaszczystym brzegu jakiej's malej rzeczki i powiedzial, ze tu jest „zloty piasek”. Mongolowie w lecie przyjezdzaja tu calymi rodzinami i wydobywaja z piasku zloto. Jest to oczywi'scie bardzo pierwotny spos'ob „metalurgiczny”. Goly Mongol, majac zawieszony na szyi niewielki woreczek sk'orzany, kladzie sie na piasku twarza na d'ol i za pomoca orlego pi'ora powoli rozgrzebuje piasek, stale w niego dmuchajac. Od czasu do czasu zwilza 'slina palec i wylapuje spostrzezone ziarnka zlota, kt'ore kladzie do woreczka. Pracujac w ten spos'ob, w ciagu dnia zbierze on zlota na sume 1/2 do 2 dolar'ow ameryka'nskich. Czasami taki szcze'sliwy przemyslowiec znajdzie znaczniejszy kawalek naturalnego zlota, co mu zapewnia istnienie w ciagu calego roku. Takim fachem zajmuje sie najbiedniejsza, zrujnowana przez Chi'nczyk'ow cze's'c ludno'sci. Zloto znaleziono w r'oznych miejscach Mongolii: na rzece Dzak, Bajdryk, w chanatach Tuszetu i Cecen, gdzie istnialy dwa przedsiebiorstwa rosyjskie, obecnie naturalnie nieczynne.

Postanowilem przeby'c droge do Dzaina przed zachodem slo'nca, wiec naglilem dozorc'ow urto'nskich do lapania i siodlania prawie dzikich, tabunowych koni. O jakie 40 kilometr'ow od celu mojej podr'ozy przy wsiadaniu na jakiego's bialego 'zrebca dzikiego zostalem przez niego silnie kopniety w lewa noge, w to samo miejsce, w kt'ore otrzymalem kule podczas boju na rzece Ma-Chu w Tybecie. Na razie nie zwr'ocilem uwagi na b'ol i dopiero zrobiwszy kilka „urton'ow” poczulem, iz nie moge sta'c na lewej nodze. Z wielkim trudem i b'olem wsiadalem na konia, dazac do Dzain-Szabi. W trzy godziny p'o'zniej, gdy zachodzace slo'nce zalewalo juz szkarlatem szczyty g'or i wierzcholki olbrzymich modrzewi, ujrzalem pierwsze zabudowania osady, polozonej przed klasztorem, a wkr'otce potem — Dzain-Szabi, do kt'orego pozostalo nie wiecej nad trzy kilometry.

Spu'scili'smy sie w doline, przecieta niewielkim potokiem, kt'ory rozdzielal budynki klasztorne od chi'nsko-rosyjskiej osady. Mineli'smy g'ore, kt'orej szczyt byl wylozony bialymi kamieniami, ulozonymi w formie wyraz'ow, stanowiacych modlitwe tybeta'nska. U st'op tej g'ory lezaly liczne ko'sci i czerepy ludzkie, pozostale po nieboszczykach, kt'orych tu mnisi skladali. Wreszcie zobaczylem jak na dloni caly klasztor. Zwykly kwadrat, otoczony plotem z pal'ow modrzewiowych, w 'srodku kwadratu, pomiedzy niskimi domami lam'ow i innymi zabudowaniami stala wysoka 'swiatynia o bialych 'scianach i czarnym dachu. 'Swiatynia ta, wybudowana w tybeta'nskim stylu architektonicznym, miala biale 'sciany z szeregiem prostych okien w czarnych ramach i wej'scie skromne bez krzyczacych kruzgank'ow chi'nskich i slup'ow lakierowanych; czarny dach byl oddzielony od bialych 'scian grubymi wiazkami jakich's nigdy nie gnijacych pret'ow, dostarczanych z Tybetu. O p'ol kilometra na wsch'od od klasztoru stal niewielki bialy domek z czerwonym dachem zelaznym i z ladnym murowanym ogrodzeniem. Druty telegraficzne laczyly ten domek z osada rosyjska.

— To dom miejscowego „boga” — hutuhtu Pandita-Gegeni — obja'snil mnie Mongol. — On lubi Rosjan i ich obyczaje.

Ze strony p'olnocnej, w pewnej odleglo'sci od klasztoru, na niewysokim, stozkowatym pag'orku wznosil sie budynek, przypominajacy swa architektura trzypietrowe baszty babilo'nskie, czy „ziguraty”. Baszta miala biale 'sciany i dach czarny. Na rogach tego budynku staly wysokie maszty czerwone — oznaka 'swietego miejsca. Byla to 'swiatynia, gdzie przechowywano ksiegi i rekopisy starozytne, nalezace do kultu lamaickiego, plaszcze, czapki oraz ozdoby zmarlych hutuhtu, gegeni i innych dostojnik'ow „z'oltej wiary”.

Zaraz za ta baszta wznosila sie wysoka, zupelnie pionowa skala, z wykutymi w niej olbrzymimi obrazami bog'ow. Noca palono przed nimi lampki, zapalane przez jakiego's pustelnika, w niewytlumaczony spos'ob wdrapujacego sie na te niedostepna 'sciane. Zatrzymalem sie w lokalu znanej mi firmy rosyjskiej, gdzie przyjeto mnie jak przyjaciela. Gdym wyrazil zdumienie, ze tu tak dokladnie znaja moje imie, nazwisko i dzialalno's'c w Mongolii, zarzadzajacy firma opowiedzial mi, ze to hutuhtu Dzelyb-Dzamsrap z Narabanczi doni'osl juz wszystkim klasztorom historie ratowania Narabanczi-Kure, zadajac dla mnie wszedzie pomocy i go'scinno'sci i zaznaczajac, ze „wr'ozby i horoskopy powiedzialy, iz polski nojon jest przeistoczonym b'ostwem, przyjacielem dobrych duch'ow”. Poczciwy hutuhtu swoim ok'olnikiem okazal mi wielka przysluge i kto wie? by'c moze, wyratowal mnie od 'smierci, kt'ora w kilka dni p'o'zniej stala tuz za mna.

Go'scinno's'c firmy byla mi bardzo pozadana, gdyz moja rana otworzyla sie i przy zdejmowaniu buta wylalem z niego wielka ilo's'c krwi. Musialem zaleczy'c rane i troche wypocza'c. Miejscowy felczer bardzo umiejetnie sie mna zaopiekowal. Na trzeci dzie'n moglem juz troche chodzi'c, a na piaty czulem sie zupelnie dobrze.

Pulkownika Kazagrandi nie zastalem juz w Dzainie, natomiast pozostawil on dla mnie bryczke, kt'ora miala mnie dowie'z'c do klasztoru Wan-Kure, polozonego o 350 kilometr'ow na p'olnoc. Przykra to byla okoliczno's'c, lecz postanowilem jecha'c, gdyz rozumialem, ze pulkownik chce sie ze mna spotka'c dla przyczyn bardzo powaznych.

W Dzainie pokazywano mi zburzony „dugun” chi'nski, w kt'orym bronili sie Chi'nczycy od Mongol'ow i oficer'ow rosyjskich, a takze cmentarz, gdzie pogrzebano zabitych przez Chi'nczyk'ow: komendanta Polaka, kapitana Barskiego, oraz kilku kolonist'ow.

Pewnego dnia przybyl do mnie z wizyta miejscowy „b'og” gegeni, Pandita-hutuhtu. Dziwniejszego „boga” nie m'oglbym sobie wyobrazi'c! Byl to mlodzieniec lat 20–22, wzrostu 'sredniego, wiotki i szczuply, o szybkich, nerwowych ruchach i twarzy wyrazistej, na kt'orej, jak zreszta u wszystkich mongolskich „Zywych Bog'ow”, plonely oczy ogromne, zawsze przerazone i zdziwione. „B'og” byl przybrany w jasnoszafirowy mundur rosyjski doskonale uszyty, z z'oltymi szlifami, na kt'orych byly oznaki Pandity[4], oraz czarna swastyka[5]. Szafirowe spodnie z z'oltymi lampasami byly wsuniete w cholewy wysokich botfort'ow oficerskich. Na glowie Pandita mial olbrzymia biala „papache” ze sk'ory barana, o z'oltym denku, za pasem rewolwer, przy boku szable. Nie wiedzialem, co mam my'sle'c o takiej maskaradzie „boga”, lecz gegeni, siadlszy wygodnie i przyjawszy od gospodarza filizanke herbaty, zaczal opowiada'c, mieszajac slowa mongolskie i rosyjskie:

— Niedaleko od mego kure znajduja sie ruiny Erdeni-Dzu, zalozonego przez wielkiego chana Dzalair-Huntaidzi. W okolicach tego klasztoru byl niegdy's starozytny gr'od Dzengiza i Kublaja — Karakorum. — Przyjezdzali tam wielcy chanowie, wladcy Chin, Indii, Persji, Afganistanu i Rosji, aby wypocza'c po trudach rzadzenia swoimi poddanymi. Nic juz teraz nie pozostalo z tego „ogrodu blogich dni” opr'ocz zwalisk i grob'ow. Jednakze 'swiatobliwi mnisi z Barun-Kure znajduja w podziemiach stare ksiegi, starsze od samego Erdeni-Dzu. W tych ksiegach m'oj maramba Dzam-Batur-Sur wynalazl przepowiednie o dwudziestoletnim hutuhcie, z tytulem Pandity, kt'ory ma powsta'c z serca ziemi dzengizowej, a kt'ory przyjdzie na 'swiat ze znakiem Pandit'ow na piersiach. Hutuhtu Pandita ma by'c czczony przez nar'od w dni wielkiej wojny i wstrza'snie'n, a gdy p'ojdzie do walki ze zlymi slugami „czerwonego demona”, zwyciezy ich i ustali porzadek na ziemi. A w dniu tym bedzie on 'swiecil triumfy w wielkim, bialym mie'scie z tysiacami 'swiaty'n i dzwon'ow. To jest przepowiednia dla mnie! Jam jest Pandita-hutuhtu! Posiadam wszystkie oznaki, a wiec zwalcze bolszewik'ow, slugi „czerwonego demona” i bede wypoczywal w Moskwie po krwawym, znojnym zniwie. Dlatego tez prosilem pulkownika Kazagrandi, aby mnie przyjal do swoich wojsk i dal mi mozno's'c spelnienia przepowiedni starych ksiag. Lamowie sa przeciwni moim zamiarom, lecz kto tu jest bogiem? Ja, Pandita-hutuhtu, tylko ja! Jam ten, o kim m'owia ksiegi z Erdeni-Dzu…

Tupnal gro'znie noga, a straz przyboczna, kt'ora z nim przybyla, gegeni i lamowie, nisko mu sie poklonili.

Odjezdzajac, ofiarowal mi „chatyk”. Ja za's zaczalem przetrzasa'c swoje torby, aby znale'z'c jaki's upominek dla wojowniczego „boga”. Nareszcie znalazlem co's godnego Pandity. Byla to szklana rurka z krysztalami do's'c rzadkiego mineralu, „osmium-iridium”.

— Jest to najtrwalszy i najtwardszy metal — rzeklem, podajac mu rurke — niech wiec bedzie symbolem twojej sily, Pandito!

Gegeni, dziekujac serdecznie, zaprosil mnie do siebie. Odwiedzilem go po paru dniach. W domu gegeni wszystko bylo na wz'or europejski: elektryczne 'swiatlo i opal, dzwonki i telefon, gdyz posiadal sprowadzona przed kilku laty dynamo-maszyne. Mieszkanie laczylo sie telefonicznie z osada przyjaciela Pandity, Rosjanina, kt'ory w celach wyzysku nauczyl go pi'c w'odke i gra'c w karty. Gegeni czestowal mnie winem i slodyczami oraz zapoznal z dwoma bardzo ciekawymi lud'zmi. Jeden z nich byl to niemlody juz Tybeta'nczyk, lekarz o twarzy prawie brunatnej, zeszpeconej przez ospe, o sko'snych oczach i wielkim, ciezkim nosie. Lekarz staral sie nie patrze'c mi w oczy, lecz chwilami rzucal na mnie spojrzenia bystre i badawcze, kt'orymi jak gdyby mnie macal. Byl to specjalny lekarz, „wy'swiecony” w Tybecie. Jego zadaniem bylo leczy'c chorych gegeni, oraz… tru'c ich, gdy zaczynali prowadzi'c polityke niezgodna z pogladami „Zywego Buddhy” z Urgi lub Dalaj-Lamy z Lhassy. Mam przekonanie wewnetrzne, iz obecnie biedny gegeni Pandita znalazl juz ostatni przytulek ziemski w jakim bialym „obo” na szczycie odosobnionej g'ory na wieki uleczony tajemniczymi ziolami swego nadwornego lekarza; wojowniczo's'c bowiem Pandity nie podobala sie lamom, kt'orzy ciagle zasylali modly o uleczenie swego „zywego boga” z „choroby czerwonego ducha przelewu krwi”.

Pandita do's'c czesto sie upijal i gral w karty. Pewnego razu na wizycie u kolonisty rosyjskiego, ubrany w bardzo elegancki garnitur europejski, spil sie okrutnie. Biesiada trwala do p'o'zna, ale nad rankiem przybiegli lamowie, szukajac swego „boga”, kt'orego wla'snie powinni byli wnie's'c do 'swiatyni i usadowi'c na tronie przed bogobojnym tlumem modlacym sie. Nie od razu go znaleziono; po dlugich poszukiwaniach ujrzano go za zielonym stolikiem. Pozostawalo malo czasu i Pandita, wcale nie zmieszany, natychmiast wlozyl na sw'oj zakiet europejski i na eleganckie spodnie dlugi, szeroki, karmazynowy plaszcz gegeni, wdzial na glowe 'swieta czapke przeistoczonych bog'ow, rozkazawszy oslupialym lamom, by go usadowili w rytualnej lektyce i zanie'sli do 'swiatyni. Taki tryb zycia mlodego „boga” przerazal lam'ow i z tego powodu tybeta'nski lekarz-truciciel w kazdej chwili m'ogl przystapi'c do ostaniej operacji nad lekkomy'slnym gegeni, ulatwiajac mu predkie przej'scie do Nirwany.

Opr'ocz lekarza tybeta'nskiego poznalem w domu Pandity jeszcze chlopaka 13-letniego. Dzieciecy wiek, czerwone ubranie, kr'otkowlosa glowa dawaly mi pow'od do my'slenia, ze widze przed soba uslugujacego „bogu” malego kleryka — „bandi”. Lecz wkr'otce okazalo sie, ze chlopak ten byl pierwszym „chubilganem”, tez przeistoczonym b'ostwem, jasnowidzacym i nastepca Pandity na 'swietym tronie boga Dzain-Szabi. Prawdopodobnie obecnie figuruje on w roli „boga” podczas ceremonii religijnych w klasztorze, gdzie gegeni Pandita tak nieopatrznie przerazal i ublizal poteznej ka'scie lam'ow. „Chubilgan” byl chlopcem bardzo zepsutym, gdyz pil w'odke, namietnie gral w karty i stale urzadzal bardzo zabawne, obrazajace zarciki z powaznymi „kanpo” i z „gelongami” w czerwonych i z'oltych szatach powl'oczystych.

Tegoz dnia poznalem drugiego „chubilgana”, faktycznego kierownika zycia duchowego, polityki i majetno'sci Dzain-Szabi, korzystajacego z praw udzielnego ksiestwa, podlegajacego nie miejscowemu chanowi Sain-Noin, lecz wylacznie „Zywemu Buddzie” w Urdze.

Drugi „chubilgan” Gudzi-Lama-Battur-Sur, niespelna lat 35-ciu, byl czlowiekiem powaznym, uczonym i wyksztalconym. Znal on jezyk rosyjski i chociaz nie wladal nim plynnie, jednak czytywal bardzo duzo, szczeg'olnie z dziedziny geografii i historii. W specjalny zachwyt wprawial go geniusz tw'orczy i inicjatywa Amerykan'ow. Z tego powodu m'owil do mnie:

— Gdy pan bedzie w Ameryce, niech pan poprosi, aby ten wielki nar'od wyslal swoich najlepszych ludzi do Mongolii dla wyprowadzenia naszego kraju z ciemnoty. Chi'nczycy i Rosjanie chca nas zgubi'c, Amerykanie moga nas jeszcze ocali'c!

Zaprzyja'znili'smy sie z Battur-Surem na terenie nauki. Opowiadalem mu duzo o geologii Mongolii i o mozliwej koniunkturze ekonomicznej, gdy wszyscy beda sie ubiegali o koncesje w tym bogatym kraju, a p'o'zniej pokazalem mu kilka do'swiadcze'n chemicznych, posilkujac sie lekarstwami ze swojej apteczki. Gdy zobaczyl tworzenie sie zabarwionych plyn'ow przy polaczeniu bezbarwnych, zjawienie sie ognia w plynie, wybuchy niewinnych na poz'or proszk'ow, wtedy w duzych, powaznych i bystrych oczach „chubilgana” zamigotaly ognie namietne. Mimo woli pomy'slalem, ze Battur-Sur marzy zapewne o mozliwo'sci skorzystania z tej efektownej wiedzy dla cel'ow religijnych, pomnazajac ilo's'c cud'ow, kt'orymi lamowie trzymaja w karbach pracujacy dla nich cichy, bogobojny lud mongolski.

Gdy bylem juz zupelnie zdr'ow, Pandita zaproponowal, aby z nim odby'c podr'oz do Erdeni-dzu. Chetnie przystalem na te propozycje, bardzo dla mnie przyjemna i interesujaca. Rano zajechal lekki pow'oz, kt'orym podr'ozowali'smy cale pie'c dni. Zwiedzili'smy Erdeni-dzu, Koszo-Cajdam i Khara-Balgasun. Wszedzie spotykalem ruiny miast, wybudowanych przez Dzengiza i jego potomk'ow, chan'ow Mongolii i imperator'ow (bogdo-chan'ow) Chin, Ugedeja i Kublaja w XIII wieku. Obecnie pozostaly tylko resztki baszt i mur'ow, kilka grobowc'ow i kurhan'ow, oraz znaczne ilo'sci ksiag i rekopis'ow z legendami i opisami historycznych i cudownych wypadk'ow.

Gdy mnisi oprowadzali nas, slyszalem takie opowiadania:

— Tu, pod tym kurhanem pogrzebano mlodszego syna chana Ujuka. Syn wielkiego wladcy byl przekupiony przez Chi'nczyk'ow i spiskowal przeciwko swemu ojcu, za co zostal otruty przez siostre, kt'ora stala na strazy slawy i potegi starzejacego sie imperatora i chana. A to jest gr'ob Tinily, ukochanej zony walecznego chana Mangu. Piekna „gwiazda czystego nieba” opu'scila wspaniala stolice Chin dla cichego Khara-Balgasuna, gdzie pokochala odwaznego pastucha Damczarena, kt'ory na swym slawnym koniu Torochu doganial wiatr i golymi rekoma chwytal dzikie konie i jaki. Zrozpaczony malzonek wpadl, jak burza, do Balgasuna i zadusil niewierna zone, jednak p'o'zniej pogrzebal ja z honorami cesarskimi i czesto zjezdzal do tego odosobnionego grodu, aby sie modli'c na mogile Tinily i plaka'c nad jej losem i swoja milo'scia znieslawiona.

— Co sie stalo z Damczarenem? — pytalem.

— Jak glosi podanie, przystal on do rozb'ojnik'ow Czahar'ow, stal sie ich wodzem i przez dlugie lata niepokoil zachodnie kresy imperium chi'nskiego. Podanie nic o tym nie m'owi, gdzie i w jaki spos'ob zako'nczyl zycie… — odpowiedzial mi stary lama, sekretarz Pandity, czlowiek noszacy w pamieci i w sercu caly zas'ob legend mongolskich.

Ten sam lama-sekretarz w chwili, gdy gegeni odbywal jaka's narade z mnichami Erdeni-Dzu, wyszedl ze mna w step i zaprowadziwszy mnie na szczyt samotnie stojacej g'ory, pokazal tkwiacy w ziemi duzy kamie'n bialy, na kt'orym czas pozostawil tylko resztki jakich's znak'ow, wyrytych reka ludzka.

— Pan, jako „Parando[6]”, zainteresuje sie zapewne moja opowie'scia. Stoimy na g'orze zwanej „Milo'scia Chana”. Pod tym kamieniem leza szczatki jedynej zony surowego chana Gundzura, kt'ory przez cale swe zycie nie znal kobiety, pedzac zycie mnicha-rycerza. Pod jego stopami wystepowala na ziemi krew, od jego palajacego wzroku wybuchaly pozogi w wielki'ch miastach, od jego glosu gro'znego wypadala bro'n z rak wrog'ow, jak od „strzaly bog'ow[7]”. Gundzur, bedac jedynym spadkobierca spu'scizny dzengizowej, bral udzial w bojach z Polakami i z Wegrami i stamtad przyslal tu, do Erdeni-Dzu, wraz z tlumem je'nc'ow mloda i piekna branke z ziemi polskiej. Powr'ociwszy z wyprawy, pojal ja za zone i milo's'c ich byla jak step bezgraniczna i jak wicher potezna. Na imie jej bylo Eleer-Balasyr, co znaczy „zona-obraczka”. Milo's'c i laska splywaly z palacu chana, zamienionego w 'swiatynie szcze'scia. Lecz Eleer-Balasyr umarla po kilku latach, a zrozpaczony chan na rekach zani'osl ja az tu i spelniajac jej wole, pochowal ja, postawiwszy na grobie bialy kamie'n z dalekiej ziemi Byt'ow, gdzie istnieje wej'scie do kr'olestwa Wielkiego Nieznanego”. Po 'smierci chana Gundzura syn jego pochowal ojca obok grobu Eleer-Balasyr, lecz w kilka lat p'o'zniej powsta'ncy chi'nscy wykopali ko'sci gro'znego wladcy i rozproszyli je po stepie…

Dlugo stalem przed bialym grobowcem „zony-obraczki”. My'sli rzewne i smetne tloczyly mi sie do glowy. Jakie imie nosila ta branka polska, kt'ora znikla z ziemi ojc'ow bez 'sladu po to, aby sta'c sie malzonka wladcy Azji, Eleer-Balasyr, 'zr'odlem milo'sci, laski i szcze'scia, slo'ncem i osloda surowego zycia mnicha-rycerza, kt'ory byl dla Europy „mieczem bozym”? Czy nie jej pomocy zawdzieczaja ocalenie i powr'ot do ziemi ojczystej ci je'ncy polscy, kt'orzy przybywali czasami az z „ziemi pesi'nskiej” (Chin) i ze spadk'ow Pamiru?

Jakze musiala by'c piekna i jaka sila milo'sci i czaru wladala? Jakze madra byla, skoro ujarzmila wojownika, kt'ory plomieniem oczu rozniecal pozoge w miastach wrog'ow!

Spoczywaj na szczycie g'ory, o ty, piekna „Milo'sci Chana”, madra branko z ziemi polskiej i 'swie'c wzorem milo'sci i szcze'scia ludziom, kt'orzy zapomnieli juz o legendach, opiewajacych pelne rzewnego czaru Eleer-Balasyr — „zony-obraczki”…

Gdy zeszli'smy na d'ol i zblizyli'smy sie do starych ruin, lama opowiedzial mi, ze mnisi stale szperaja w'sr'od zwalisk i grzebia w piaskach Gobi, zasypujacych coraz bardziej Karakorum i Erdeni-Dzu; nieraz znajduja oni zwoje pergamin'ow, tabliczki i cegly z napisami, stosy zmurszalych ksiag, ukrytych w lochach podziemnych starego i niegdy's poteznego grodu. Niedawno wykryto sklad starozytnych strzelb chi'nskich i innej broni, dwa zlote pier'scienie i jakie's odlamki r'ozowego, jak sk'ora kobiety, agatu, zawierajacego w sobie tajemnicze skamieniale krzaczki mchu.

Zadawalem sobie pytanie, dlaczego potezni wladcy polowy 'swiata dazyli do tego odludzia, gdzie nic nie opiewalo ich slawy wojownik'ow i zaborc'ow i gdzie straszliwa pustynia Gobi szybko zacierala wszelkie 'slady wysilk'ow czlowieka, chociazby imie jego zgroza przejmowalo serca lud'ow?

Przeciez nie dla tych smetnych dolin i g'or z niklymi lasami brz'oz i modrzewi, nie dla piask'ow Gobi, dla wysychajacych jezior i nagich skal? Zdawalo mi sie, ze znalazlem odpowied'z…

Potezni chanowie, pamietajac o widzeniu Dzengiz-Chana, szukali tu nowych objawie'n i cudownych przepowiedni dla siebie, otoczeni ub'ostwieniem, niewolnicza pokora lub na przemian zdrada i nienawi'scia. Gdziez mieli szuka'c spotkania z bogami, z dobrymi i zlymi duchami? Naturalnie tylko tam, gdzie bogowie i duchy przebywaja, a siedliskiem ich wla'snie cala okolica Erdeni i Dzaina.

— Na taki szczyt zdola wej's'c tylko ten, kto jest zrodzony z potomk'ow Dzengiza — powiedzial mi w pewnej chwili Pandita, wskazujac reka g'ore, porosla bujna trawa i gestymi krzakami. — Juz w polowie g'ory brak tchu i kazdy 'smialek, kt'ory odwazy sie i's'c dalej, umiera. Przed paru laty Mongolowie otoczyli gromade wilk'ow, kt'ore przedarlszy sie, pomknely na schylek tej g'ory i wszystkie padly, nie dobieglszy szczytu. Tam, na tej g'orze leza ko'sci orl'ow i sep'ow, argali i lekkich jak podmuch wiatru antylop-kabarg. Przebywa tam zly demon, czytajacy ksiege los'ow ludzko'sci.

— Mam juz odpowied'z! — pomy'slalem.

Widzialem na Zachodnim Kaukazie, pomiedzy Suchum-Kale i Tuapse g'ore, gdzie ginely wilki, orly i sarny, a i czlowiek zginalby tez niezawodnie, gdyby nie siedzial na koniu. Na zboczach g'ory wydobywaja sie z ziemi suche 'zr'odla gazu weglowego, zabijajace zywe stworzenia. Gaz weglowy trzyma sie gruba warstwa nad ziemia, lecz je'zdziec na szcze'scie ma glowe ponad ta atmosfera, tajaca w sobie 'smier'c.

Niezawodnie tu, na tej g'orze, w przybytku zlego demona, mamy to samo zjawisko. Lecz jakze dobrze zrozumialem religijny strach Mongol'ow i gro'zny urok tego miejsca dla olbrzymich potomk'ow Dzengiz-Chana! Glowy ich sa zawsze ponad trujaca warstwa gazu i na swych duzych, pieknych wierzchowcach moga oni z latwo'scia dotrze'c do szczyt'ow g'ory tajemniczej!

Nawet geologicznie daje sie potwierdzi'c to mniemanie. Do Erdeni zbliza sie poludniowo-zachodni koniec obwodu, obfitego w wegiel. Wegiel za's jest wla'snie 'zr'odlern gaz'ow: kwasu weglowego i metanu.

Zly demon doskonale korzystal z tego naturalnego laboratorium chemicznego, dopomagajac planom politycznym slawnych Dzengizyd'ow.

O kilkana'scie kilometr'ow na zach'od od Karakorum na obszarach nalezacych do ksiecia Dobczin-Dzamco, lezy male jeziorko, kt'ore czasami pali sie czerwonym, dymiacym plomieniem, straszac Mongol'ow i tabuny ko'nskie. Jezioro, naturalnie, jest owiane legenda. Niegdy's spadl tu z nieba palacy sie kamie'n i gleboko wbil sie w pier's stepu. Od czasu do czasu mieszka'ncy przestwor'ow podziemnych wypychaja ten gorejacy kamie'n na powierzchnie ziemi, a wtenczas zapala on wode jeziora i znowu pograza sie w ziemie. Nie zwiedzalem tego jeziora, lecz jeden z kolonist'ow rosyjskich opowiadal mi, ze na jego powierzchni plywa warstwa nafty, zapalajaca sie od ogniska pastuch'ow lub od pioruna.

Bad'z co bad'z trudno zrozumie'c powody, kt'ore pociagaly do tego kraju wielkich wladc'ow mongolskich, pelniacych na Wschodzie swoje historyczne przeznaczenie i pozostawiajacych po sobie znikajace teraz grody, gdzie przebywali z wojskiem, otoczeni kultem religijnym przez ub'ostwiajacy ich nar'od. Szczeg'olne wrazenie pozostawiaja ruiny Karakorum, gdzie zyl niegdy's i ukladal szerokie plany wspanialy i madry Kublaj-Chan, zalawszy Zach'od krwia, a Wsch'od promienna slawa.

Wojowniczy gegeni Pandita dlugo modlil sie na ruinach, po'sr'od kt'orych blakaly sie cienie dawno zmarlych wladc'ow 'swiata, a dusza jego zrywala sie do wielkich czyn'ow i slawy Dzengiza i Tamerlana Chromego.

W powrotnej drodze, niedaleko od Dzain-Szabi, zaproszono nas do koczowiska bogatego Mongola, kt'ory wla'snie postawil juz byl ksiazece jurty koloru szafirowego, upiekszone dywanami i tkaninami jedwabnymi. Gegeni przyjal zaproszenie. Wkr'otce siedzieli'smy bardzo wygodnie na miekkich poduszkach i Pandita blogoslawil Mongol'ow, kladac im na glowy rece i przyjmujac od nich tradycyjne „chatyki”.

Po tej ceremonii podano nam w olbrzymiej misie calego barana ugotowanego, co czyni sie tylko dla najbardziej szanownych go'sci. Gegeni swoim nozem odkrajal tylne nogi: jedna wzial sobie, druga podal mnie. Potem odcial kawal miesa i ofiarowal go najmlodszemu dziecku w jurcie. Bylo to sygnalem do og'olnego jedzenia. W mgnieniu oka baran znikl, pociety nozami na drobne kawalki. Po chwili w milczeniu rozlegalo sie mlaskanie warg, glo'sne zucie, zgrzyt zeb'ow, trzask rozgryzanych ko'sci i wysysanie szpiku. Gdy gegeni sko'nczyl je's'c swoja olbrzymia porcje, gospodarz wyjal z ogniska kawalek sk'ory baraniej z welna i podal ja „bogu”, trzymajac obydwiema rekami. Pandita dobyl zn'ow noza, zeskrobal wegiel, popi'ol i wlosy, po czym zaczal odcina'c cienkie plasterki tluszczu i z apetytem spozywa'c. Jest to najwytworniejszy i rzeczywi'scie bardzo dobry przysmak mongolski, tak zwany sulty, tj. ostra, mocno otluszczona wypuklo's'c na piersi barana, tuz pod szyja. Ten rodzaj naro'sli 'scinaja wraz ze sk'ora i welna i pieka w goracym popiele ogniska. „Sulty” ofiarowuje gospodarz najbardziej powazanemu go'sciowi, kt'ory nie ma prawa dzieli'c sie tym przysmakiem, gdyz inaczej obraza ofiarodawce i gwalci tradycje.

Po obiedzie Mongol zaproponowal nam wyjazd na polowanie na argali, czyli barany skalne, kt'orych duze stado paslo sie na kamienistym plaskowzg'orzu o pare kilometr'ow od jurt. Podano nam 'swietne wierzchowce z bogato ozdobionymi kulbakami i uzdami, przy czym ko'n „boga” gegeni mial rzemienie uzdy i rynsztunku przybrane skrawkami czerwonej i z'oltej tkaniny; byla to oznaka godno'sci ksiecia i wyzszego dostojnika lamaickiego.

Tlum konnych Mongol'ow pedzil za nami.

Gdy zsiedli'smy z koni, postawiono nas za odlamami skal o 300 krok'ow jeden od drugiego. Mongolowie, rozdzieliwszy sie na dwie partie, zaczeli otacza'c g'ore, wznoszac sie coraz wyzej i wkr'otce znikli nam z oczu.

Stalem nieruchomo za skala. Czekalem do's'c dlugo, gdy naraz daleko po'sr'od kamieni i skal co's mignelo i zniklo. Za chwile ujrzalem z daleka mknacego olbrzymimi susami wspanialego argali, za kt'orym pedzilo prawie plaszczac sie po ziemi cale stado, skladajace sie z 20–25 sztuk. Zaklalem ze zlo'sci, gdyz bylem przekonany, ze stado przerwalo sie przez Mongol'ow, kt'orych nie bylo w poblizu, aby zmieni'c kierunek ucieczki argali. Lecz sie omylilem. Spoza skal nagle wynurzyl sie je'zdziec i machnal kilka razy rekami. Stado, zakreciwszy mlynka na miejscu, od razu zmienilo kierunek i pomknelo ku mnie; tylko stary baran sie nie ulakl i dal drapaka tuz obok nie uzbrojonego Mongola. Wypalilem i dwa barany padly ranne 'smiertelnie. Pandita zastrzelil jednego argali i niespodziewanie przebiegajaca antylope pizmowa (gazella mosca Cabarga). Rogi jednego z argali zabitych przeze mnie wazyly przeszlo 30 funt'ow, chociaz byl to mlody jeszcze okaz.

W tej miejscowo'sci wszedzie sie spotyka wieksze lub mniejsze stadka argali, kt'ore wcale sie nie obawiaja ludzi, nigdy nie slyszac wystrzal'ow i nie znajac pogoni.

Nazajutrz po powrocie do Dzain-Szabi z wycieczki z Pandita wyruszylem w wygodnej bryczce wraz ze starym kolonista, jadacym ze mna w roli tlumacza, do Wan-Kure. Do dyszla bryczki byl przywiazany rzemieniami drag poprzeczny. Mongolowie podnosili dyszel wraz z dragiem do g'ory i pod drag wjezdzalo czterech je'zd'zc'ow-ulaczen'ow, kt'orzy kladli go sobie na kolana i od razu ruszali galopem. Z tylu za bryczka jechalo jeszcze czterech ulaczen'ow dla zastapienia pierwszych, wiodac za soba konie zapasowe.

Przed opuszczeniem klasztoru poszedlem pozegna'c sie z gegeni, kt'ory ofiarowal mi duzy „chatyk” i zasypal mnie podziekowaniami za lekarstwo, kt'ore mu podarowalem.

— Co za wspaniale lekarstwo! — wolal w zachwycie. — Czulem sie po podr'ozy zmeczony i rozbity, zazywszy za's twego lekarstwa od razu wyzdrowialem. Dziekuje, dziekuje!

Biedaczysko „b'og” przelknal „osmium-iryd”, kt'ory oczywi'scie nie m'ogl mu zaszkodzi'c, poniewaz za's po przyjeciu tego 'srodka poczul sie lepiej (wedlug swego mniemania), zwracam wiec uwage lekarzy na ten zadziwiajacy wynalazek; dodam tylko jeszcze, ze nie jestem pewien, czy Pandita polknal zawarto's'c rurki, czy r'owniez i rurke szklana.


XII. Tchnienie \smierci | Zwierzęta, ludzie, bogowie | II. Zwiastun \smierci