XI. Przed tronem „wladcy 'swiata”
Gdy znikly namioty bandy Domozyrowa i Baldon-Huna, kt'orzy wyruszyli w r'oznych kierunkach, ks. Czultun zaprosil mnie do siebie i oznajmil, ze wkr'otce opu'scimy Narabanczi-Kure. Hutuhtu Dzelyb odprawil naboze'nstwo na intencje ksiecia w „'swiatyni blogoslawie'nstwa”, ja za's zwiedzilem klasztor, zagladajac w waskie uliczki pomiedzy plotami, otaczajacymi mieszkania lam'ow r'oznych stopni hierarchicznych: gelong'ow, getul'ow, czoidzi, rabdzampe etc.; szkoly, gdzie wykladali surowi i uczeni „maramba” — teolodzy buddyjscy, lub ta-lamy, znawcy medycyny tybeta'nskiej, bursy dla „bandi” — kleryk'ow, sklady, archiwa, biblioteki.
Gdym powr'ocil do jurty, zastalem juz w niej hutuhte. Podarowal mi duzy z'olty „chatyk” i prosil, bym razem z nim zwiedzil klasztor. Twarz Dzelyba nosila 'slady troski i zrozumialem, ze chce znale'z'c sposobno's'c do pom'owienia ze mna. Gdy'smy szli gl'ownym dziedzi'ncem klasztoru, przylaczyli sie do nas: rosyjski starosta handlowy oraz oficer mongolski. Weszli'smy do jakiego's duzego domu, stojacego za jaskrawoz'oltym ogrodzeniem. Ujrzawszy moje zdziwienie na widok tej niezwyklej barwy, Dzelyb rzekl:
— W tym domu zamieszkiwali Dalaj-Lama i Bogdo-Gegeni-Chan; na pamiatke ich pobytu ogrodzenia budynk'ow, gdzie przebywali, zawsze sa malowane ta „'swieta” farba. Wstapmy tu na chwile!
Wewnatrz dom byl urzadzony z przepychem. Na parterze mie'scil sie pok'oj jadalny, w kt'orym staly ciezkie, rze'zbione z hebanu stoly roboty majstr'ow chi'nskich i takiez szafy i kredensy, przeladowane drogocenna, starozytna porcelana i brazem. Na pierwszym pietrze byly tylko dwa pokoje. W pierwszym z nich mie'scila sie sypialnia, kt'orej 'sciany i sufit byly bardzo gustownie i misternie udrapowane gruba, z'olta tkanina jedwabna. Z sufitu zwieszala sie na la'ncuchu z brazu latarnia chi'nska, wspaniale dzielo sztuki z drewna, krysztalu, malowanej porcelany i masy perlowej.
Na lewo od drzwi stalo loze szerokie, kwadratowe, z jedwabnymi materacami, poduszkami i nakryciami. Loze, kolumny i baldachim byly wyrze'zbione w hebanie z rysunkiem niesko'nczenie dlugiego smoka chi'nskiego, pozerajacego slo'nce. Obok mie'scila sie garderoba w tym samym stylu z plaskorze'zbami, wyobrazajacymi r'ozne sceny religijne; tutaj tez staly cztery glebokie i wygodne fotele. Naprzeciw wej'scia na dw'och do's'c wysokich stopniach byl umieszczony niski tron zwyklego typu wschodniego.
— Zwr'o'ccie oczy na ten tron! — rzekl hutuhtu. — Przed trzydziestu pieciu laty przybylo do nas pewnej nocy kilku je'zd'zc'ow. Weszli do klasztoru i zazadali, aby sie zgromadzili tu wszyscy gelongi, getuly i kanpo na czele z hutuhta i gegeni. W tej komnacie zebrali'smy sie wszyscy. W'owczas po tych stopniach wszedl czlowiek z twarza oslonieta gesta zaslona czarna i zasiadl na tronie. Padli'smy wszyscy na kolana, gdyz bezwiednie w glebinach dusz naszych zrozumieli'smy, ze mamy przed soba tego, o kt'orym w niejasny, mistyczny spos'ob m'owia czasem w swoich bullach jasnowidzacy Dalaj-Lama, najmedrszy Taszi-Lamai proroczy Bogdo-Gegeni. Pojeli'smy, ze widzimy tu tego, do kt'orego nalezy caly wszech'swiat: niebo, ziemia, woda, podziemia, i kt'orego madry, jasny wzrok obejmuje bezmierne tajemnice nieznanych 'swiat'ow. Przed nami byl „wladca 'swiata”. Po kr'otkiej modlitwie tybeta'nskiej „wladca 'swiata” poblogoslawil zebranych, po czym przepowiedzial wszystko, co mialo zaj's'c w ciagu trzech przyszlych dziesiecioleci. Wszystko sie spelnilo, wszystko! Podczas modlitwy „wladcy 'swiata” 'swiece i lampy w malej 'swiatyni, mieszczacej sie w sasiedniej komnacie, zapalily sie same, a suche trawy i smola, lezace w kielichach ofiarnych, zaczely sie rozpuszcza'c w niebieskie smugi i wirujace potoki wonnego dymu. „Wladca 'swiata” znikl nagle. Pozostaly po nim tylko te oto faldy na zmietym jedwabiu poduszek, lezacych na tronie. Sprezysta tkanina jeszcze sie ruszala, powoli wracajac do stanu pierwotnego.
Hutuhtu wszedl do kaplicy i ukleknawszy przed oltarzem, jal sie modli'c, zakrywajac twarz rekami lub podnoszac dlonie do g'ory.
Patrzylem na spokojne, obojetne oblicze madrego Buddhy ze zlota, i obserwowalem gre 'swiatel i cieni rzucanych przez mala, palaca sie na oltarzu lampe olejna, dziwnie ozywiajaca chwilami twarz posagu. P'o'zniej przenioslem wzrok na tron, stojacy prawie naprzeciwko drzwi kaplicy. O dziwo! Zupelnie wyra'znie widzialem potezna posta'c starca o jarzacych sie jak gwiazdy oczach i mocno zaci'snietych wargach, zdradzajacych niezwykla sile woli. Przez jego cialo i biala szate prze'swiecalo oparcie tronu ze 'swietymi napisami tybeta'nskimi. Zamknalem oczy i po chwili znowu spojrzalem. Na tronie nie bylo nikogo, lecz faldy na poduszkach staly sie glebsze i jedwab pokrycia nieznacznie sie poruszal.
Hutuhtu nagle zwr'ocil do mnie swoja twarz i rzekl:
— Daj mi sw'oj „chatyk”. Czuje, ze sie boisz o los tej, kt'ora milujesz i milowale's przez cale zycie. Chce sie modli'c za nia. M'odl sie i ty. Zwr'o'c oczy duszy twojej do „Wladcy 'swiata” i m'ow: „Wysluchaj, zrozum, spelnij”… On cie uslyszy, bo jest to miejsce u'swiecone przez niego i tu pozostal jego cie'n, kt'ory padl na 'sciany tej komnaty…
Hutuhtu zawiesil „chatyk” na ramieniu Buddhy i padlszy na twarz przed oltarzem, namietnie i goraco szeptal slowa modlitw i zakle'c. Po chwili podni'osl sie i skinal na mnie. Gdym sie zblizyl, szepnal:
— Patrz w te ciemna przestrze'n za posagiem Buddhy. On ci pokaze tych, kt'orych nosisz w swoim sercu!
Mimo woli usluchalem tego goracego, przenikajacego szeptu i zaczalem wpatrywa'c sie w ciemna nisze za oltarzem. Po pewnym czasie w ciemno'sci zjawila sie cienka smuga dymu, rozdzielila sie na kilka innych, kt'ore zaczely wirowa'c, przeplata'c sie, az nareszcie przybraly ksztalty ludzkie. Ujrzalem twarz ukochana, kazdy rys jej byl wyra'znie widzialny. Rozr'oznilem suknie oraz kilka os'ob z otoczenia. Po chwili widzenie zaczelo coraz bardziej blednac, rozwiewa'c sie i wreszcie przeistoczylo sie w smugi dymu, przezroczystego jak drganie powietrza nad powierzchnia ziemi, nagrzanej przez promienie slo'nca. Wreszcie i to zniklo. Za posagiem znowu czail sie mrok. Hutuhtu wstal i zdjal z ramienia Buddhy „chatyk”.
— Szcze'scie bedzie zawsze z toba i z tymi, kt'orzy rozja'sniaja twoje serce i dusze! — rzekl powaznie. — Laska b'ostwa nigdy cie nie opu'sci! „Wielki Nieznany” bedzie ci odpowiadal, gdy sie zwr'ocisz do niego!
Wyszli'smy z domu, gdzie niegdy's przebywal „Wielki Nieznany”, czyli „Wladca 'swiata”, gdzie sie modlil za wszystkich ludzi i przepowiadal losy lud'ow i pa'nstw, a wiec: rozklad Chin, wzmozenie sie Japonii, upadek Rosji, bolszewizm, podzial imperium brytyjskiego i zrodzenie sie idei Dzengiza, wladcy polowy starego 'swiata. Powracajac z klasztoru, zaczeli'smy rozmowe o widzeniu, kt'ore mialem w kaplicy i jakiez bylo moje zdziwienie, gdy hutuhtu, starosta i oficer mongolski bardzo szczeg'olowo i 'sci'sle opisali wszystkie osoby, ich twarze, ubrania i otoczenie, kt'ore widzialem po'sr'od smug dymu za zlotym posagiem Buddhy.
Mongol-oficer opowiadal mi, ze ks. Czultun prosil wczoraj Dzelyba, aby w momencie tak donioslym dla kraju pokazal mu jego przyszlo's'c, lecz Dzelyb z przerazeniem odm'owil.
Zapytany przeze mnie, dlaczego to zrobil, hutuhtu nachmurzyl brwi i zmarszczyl czolo. Na jego twarzy odbilo sie glebokie wzruszenie pelne trwogi.
— Widzenie nie daloby ukojenia i szcze'scia ksieciu! — rzekl ze smutkiem. — Jego losy sa czarne jak noc. Onegdaj trzykrotnie wr'ozylem z opalonej lopatki barana i ciagle wypadalo jedno i to samo…
Nie doko'nczyl i drzac ze strachu zaslonil twarz rekami. Dzelyb wywr'ozyl prawde. Los ksiecia Czultun-Bejle byl czarny jak noc jesienna.
W godzine po tej rozmowie wsp'olnie z ks. Czultunem pozostawili'smy za soba niewysokie g'ory, otaczajace go'scinny i tajemniczy Narabanczi-Kure, kt'ore ukochal „Wielki Nieznany” za surowe obyczaje i moralno's'c mnich'ow.