II. Tajemniczy przyjaciel
Powracajac po kilku dniach z polowania do schroniska, spostrzeglem dym wychodzacy z komina chaty. Z wielka ostrozno'scia skradajac sie do domu, zauwazylem dwa osiodlane konie, a przy siodlach zolnierskie karabiny. Zorientowalem sie od razu, ze dwaj nieuzbrojeni ludzie nie moga dla mnie stanowi'c powaznego niebezpiecze'nstwa, gdyz posiadalem doskonaly Mannlicher. Bez szmeru obszedlem chate od strony 'sciany pozbawionej okien i nieoczekiwanie wszedlem do izby. Z lawki z przerazeniem porwalo sie dw'och zolnierzy. Byli to bolszewicy, gdyz na barankowych czapkach mieli umocowane czerwone gwiazdy, a na piersiach kozuch'ow — czerwone, brudne kokardy.
Po powitaniu usiedli'smy. Zolnierze zdazyli juz przyrzadzi'c herbate; popijajac ja, wszczeli'smy rozmowe. Zeby odwr'oci'c od siebie ich uwage i podejrzenie, opowiedzialem, ze jestem my'sliwym z pewnej dalekiej wioski i ze tu mieszkam, gdyz od dawna juz wytropilem kilka gniazd soboli. Od bolszewik'ow za's dowiedzialem sie, ze z miasta poslano do tajgi wielki oddzial jazdy, kt'ory zatrzymal sie stad o 15 kilometr'ow, ich za's wyslano na zwiad, aby sprawdzili, czy wl'ocza sie po lasach jacy's podejrzani osobnicy.
— Pojmujesz, towarzyszu — rzekl jeden z zolnierzy — ze szukamy kontrrewolucjonist'ow i ze bedziemy ich rozstrzeliwali…
Domy'slalem sie tego juz od dawna i nie potrzebowalem bynajmniej jego wyja'snie'n. My'sli moje byly skierowane ku temu, aby przekona'c nieproszonych go'sci, ze jestem zwyklym my'sliwym syberyjskim, nie majacym nic wsp'olnego z kontrrewolucja. Jednocze'snie my'slalem o konieczno'sci natychmiastowego przeniesienia sie po odje'zdzie bolszewik'ow w inne, bardziej bezpieczne miejsce.
Zapadal wieczorny zmrok. Twarze moich go'sci staly sie jeszcze mniej pociagajace. Zolnierze wyjeli z torby butelke spirytusu i zaczeli pi'c, zakaszajac chlebem i popijajac goraca herbate. Alkohol szybko dzialal i bolszewicy, wymachujac rekoma i uderzajac pie'sciami w st'ol, zaczeli glo'sno rozmawia'c, przechwalajac sie ilo'scia zabitych „burzuj'ow”. 'Smiejac sie ohydnie, opowiadali sobie wzajemnie o wesolych dniach w Krasnojarsku, gdy wylapywali znienawidzonych kozak'ow i spuszczali ich pod l'od Jeniseju. W ko'ncu zolnierze zaczeli sie o co's spiera'c, lecz predko ich to znuzylo. Powoli zabierali sie do snu.
— P'ojde juz konie rozkulbaczy'c i przyniose karabiny — rzekl mlodszy i przeciagajac sie wstal z lawki.
W tej chwili drzwi prowadzace na dw'or szeroko sie rozwarly; do izby wpadly geste obloki mro'znej pary i prad zimnego powietrza wional na nas. Gdy mgla opadla, zobaczyli'smy w izbie wysokiego, barczystego chlopa w kosmatej barankowej czapie i w szerokim kozuchu. W reku trzymal karabin, a zza pasa wygladala siekierka, z kt'ora Sybirak-my'sliwy nigdy sie nie rozstaje. Bystre, przenikliwe, polyskujace, prawie zwierzece oczy nieznajomego badawczo zatrzymaly sie na kazdym z obecnych. Po chwili zdjal czapke, przezegnal sie i cicho zapytal:
— Kto tu gospodarz?
— Ja! — odezwalem sie.
— Czy moge przenocowa'c? — spytal.
— Prosze, miejsca do's'c — powiedzialem.
— Napijcie sie herbaty, jeszcze goraca.
Nieznajomy tymczasem zaczal powoli zdejmowa'c kozuch, nie przestajac obserwowa'c ludzi i przedmioty. Rzucil kozuch w kat izby, przykrywajac nim karabin i pozostal w wytartych sk'orzanych kurcie i spodniach, wsunietych w dlugie wojlokowe buty. Twarz mial zupelnie mloda, drwiaca i 'smiala. Polyskiwaly biale zeby i badawcze, przenikliwe oczy. Powichrzona, mocno przypr'oszona siwizna czupryna i glebokie zmarszczki dookola ust 'swiadczyly o burzliwym zyciu.
Nieznajomy, wciaz sie rozgladajac, usiadl na lawce i z jaka's szczeg'olna pieczolowito'scia polozyl obok siebie siekiere.
— Czy to zona twoja — ta siekiera? — pijanym glosem zapytal go jeden z zolnierzy. Chlop powolnie podni'osl na pytajacego nagle zablysle oczy i cichym, jakim's skradajacym sie glosem odpowiedzial:
— R'ozni ludziska blakaja sie teraz po lasach, wiec z siekiera bezpieczniej…
Zamilkl i zaczal chciwie pi'c goraca herbate. Jednakze zauwazylem, ze kilka razy ostroznie mi sie przygladal, a oczy jego ustawicznie biegaly po izbie, jak gdyby szukajac odpowiedzi na jakie's watpliwo'sci.
Na pytania zolnierzy nieznajomy odpowiadal oglednie i powolnie, a potem postawil sw'oj kubek, wywr'ociwszy go dnem do g'ory na znak zadowolenia, i rzekl:
— P'ojde na chwile do swego konia, a zarazem i wasze rozkulbacze…
— Oj, dziekuje — zawolal mlodszy zolnierz, prawie juz 'spiacy. — Nie zapomnij tylko przynie's'c do izby naszych karabin'ow…
— Dobrze! — odezwal sie chlop.
Bolszewicy pokladli sie na lawce, zostawiajac dla nas tylko podloge i juz nie slyszeli, gdy powr'ocil nieznajomy, kt'ory rzuciwszy terlice wojlokowa na ziemie, polozyl sie natychmiast. Zolnierze i chlop juz dawno spali, gdy ja wciaz jeszcze planowalem, co mam dalej czyni'c. Zasnalem nad samym rankiem, a gdym sie obudzil, chlopa juz w izbie nie bylo. Wyszedlem z chaty i zobaczylem, ze kulbaczy dobrego gniadego 'zrebca.
— Odjezdzacie? — zapytalem.
— Tak… pojade razem z tymi… „towarzyszami” — szepnal — przed wieczorem powr'oce. Czekajcie na mnie!…
Nie rozpytywalem go o nic, odpowiedzialem milczacym skinieniem glowy. On za's tymczasem odwiazal od swego siodla dwa ciezkie wory, rzucil je przy 'scianie w spalonej cze'sci chaty, uwaznie zbadal uzde i strzemiona, i rzekl z u'smiechem:
— Gotowe! Teraz p'ojde obudzi'c „towarzyszy”.
Po godzinie, napiwszy sie herbaty, zolnierze i chlop odjechali.
Pozostalem na dziedzi'ncu i zajalem sie badaniem drzewa. Nagle skad's z daleka dobiegl mnie strzal karabinowy, a po chwili drugi. Zapanowala cisza. Od strony strzal'ow, wysoko ponad lasem, przeciagnelo stadko sploszonych cietrzewi. Krzyknela s'ojka z wierzcholka o'sniezonej sosny. Dlugo przysluchiwalem sie, czy nie zbliza sie kto's do mego schroniska, lecz dokola bylo zupelnie cicho.
Zmrok szybko zapada w zimie na 'srodkowym Jeniseju. Rozpalilem w piecu i zaczalem przyrzadza'c zupe z gluszca, nie przestajac wsluchiwa'c sie w najmniejszy szmer, dolatujacy od strony lasu. Wszakze ciagle wyra'znie czulem i rozumialem, ze 'smier'c jest stale tuz, gdzie's obok mnie i ze ostatecznie moze zjawi'c sie w postaci czlowieka, zwierza, mrozu, nieszcze'sliwego wypadku lub choroby. Wiedzialem dobrze, ze w poblizu nie ma nikogo, kto m'oglby przyj's'c mi z pomoca i ze cala moja nadzieja polega na opiece boskiej, na sile rak i n'og, na celno'sci oka i pomyslowo'sci.
Mimo calej baczno'sci nie spostrzeglem powrotu nieznajomego my'sliwca. Tak samo, jak poprzedniego dnia, zjawil sie w izbie niespodziewanie. Przez mgle pary zobaczylem jego jarzace sie i 'smiejace sie oczy i 'smiala twarz.
Postapil w strone lawki i cisnal trzy karabiny.
— Dwa konie, dwa karabiny, dwie kulbaki, dwa worki suchar'ow, p'ol cegly herbaty, woreczek cukru, 50 naboj'ow, dwa kozuchy, dwie pary but'ow! — ze 'smiechem wyliczal Sybirak.
— Doprawdy, bardzo udane mialem dzi's polowanie!
Ze zdumieniem patrzylem na swego go'scia.
— Czego sie gapicie? — za'smial sie glucho. — Wyjechali'smy do lasu na waska 'sciezke. Tam ich zastrzelilem. Ani drgneli! Na co komu sie przydali tacy „towarzysze”? Ale pijmy herbate, a p'o'zniej spa'c! Jutro musicie przenie's'c sie na nowe mieszkanie. Ja wam pokaze ustronne i przyjemne miejsce, a sam pojade dalej…