IV. Demon Zagastaju
Nasza grupa na czterech wierzchowych i jednym ciezarowym wielbladzie posuwala sie w strone g'or Tarbagatajskich.
Droga byla kamienista i pokryta glebokim 'sniegiem, lecz wielblady szly ostroznie, wietrzac ziemie, popedzane okrzykami „ok! ok!” naszych Mongol'ow. Ze schylk'ow g'or do samej prawie drogi spuszczaly sie niewielkie lasy modrzewiowe. Mineli'smy fortece „jamy'n” i chi'nski „dugun” i zaczeli'smy sie wspina'c w g'ory. Droga stala sie stroma i niebezpieczna, gdyz 'snieg pokryl gruba warstwa wielkie kamienie, doly, rowy. Wielblady zaczely trwoznie strzyc uszami i chrapa'c. Droga biegla chwilami od grzbietu g'ory w d'ol ku dolinie, niepostrzezenie jednak wznosili'smy sie coraz wyzej i wyzej. W oddali na szczytach grzbietu gl'ownego pod ciezkimi, nisko wiszacymi, szarymi chmurami widnialy na 'sniegu jakie's plamy czarne.
— To sa „obo”, znaki 'swiete, oltarze na cze's'c Zagastaja, zlego demona tego przej'scia! — obja'snial nas m'owiacy po rosyjsku Mongol. To przej'scie nosi imie Zagastaja, o kt'orym ludno's'c przechowala bardzo duzo legend starych, jak te g'ory.
Poprosilem go, aby nam opowiedzial jedna z nich.
Przewodnik, kiwajac sie na wielbladzie i ogladajac miejsce, zaczal:
— Dawno to bylo, bardzo dawno, jeszcze wtedy, kiedy wnuk Wielkiego Dzengiza siedzial na tronie chi'nskim, rzadzac cala Azja. Podstepni Chi'nczycy zabili chana i zamierzali zgladzi'c cala jego rodzine, lecz jeden stary i 'swiety lama zabral zone wladcy i syna niemowle, posadzil na wielblada i uciekl za „wielki mur”, zapu'sciwszy sie w stepy rodzime. Dlugo chi'nscy siepacze szukali 'slad'ow zbieg'ow, az nareszcie wykryli i popedzili w pogo'n. Kilka razy omalze dopedzali nieszczesnych, lecz lama modlitwa i czarami rzucal na glowy prze'sladowc'ow chmury 'sniegu, przez kt'ore przechodzily wielblady, lecz nie mogly i's'c konie. Stary lama pochodzil z dalekiego klasztoru, kt'ory wkr'otce ujrzymy z bliska. Jest to Dzalchancy-Kure. Azeby do'n dotrze'c, nalezalo przej's'c przez Zagastaj, lecz tu wla'snie starzec zachorowal, zachwial sie pare razy na siodle i spadl martwy z wielblada. Zaszlochala piekna Ta-Si'n-Le, wdowa po wielkim chanie, lecz spostrzeglszy z g'ory mknacych dolina je'zd'zc'ow chi'nskich, nieszczesna ruszyla dalej. Zmeczone wielblady poczely coraz cze'sciej przystawa'c i kla's'c sie, biedna kobieta nie umiala sobie z nimi poradzi'c. Wrogowie nadjezdzali coraz blizej. Juz slycha'c bylo ich radosne glosy, przeczuwajace nagrode, jaka otrzymaja od mandaryn'ow, gdy rzuca do ich n'og worek z glowami potomka Dzengiza i zony gro'znego wladcy Azji. Nieszcze'sliwa matka widziala juz glowe swego syna, wystawiona na ponurym Chien-Men na po'smiewisko peki'nskiej tluszczy. Wystraszona i zrozpaczona niewiasta wzniosla niemowle ku niebu i zawolala:
— O ziemio! O bogowie Mongolii! Oto przed wami prawnuk tego, kt'ory slawa otoczyl imie Mongol'ow od skraju do skraju 'swiata! Nie pozw'olcie zgina'c latoro'sli Wielkiego Dzengiza-Temudzyna!
Nagle wdowa zauwazyla na kamieniu mala mysz biala, kt'ora, gdy sie wielblad zblizyl do kamienia, wskoczyla na kolana kobiety i rzekla glosem ludzkim:
— Jestem poslana, aby ci dopom'oc. Jed'z spokojnie i nie trw'oz sie! Twoi prze'sladowcy dobiegaja w tej chwili do kresu zycia.
Zwatpila jednak Ta-Si'n-Le o prawdzie sl'ow bialej myszy.
— Jakzez mala mysz moze zatrzyma'c trzystu uzbrojonych mez'ow?
Mysz zeskoczyla na ziemie i rzekla:
— Jam demon szczyt'ow Tarbagatajskich, Zagastaj. — Jestem potezny i mily Bogu. Za to, ze's zwatpila, widzac cudo — mysz m'owiaca, Zagastaj od tej chwili stanie sie niebezpieczny tak dla dobrych, jak i dla zlych ludzi.
Wdowa po chanie zostala ocalona, lecz Zagastaj pozostaje nieublagany. Przy tym kretym i zawilym przej'sciu trzeba mie'c sie co chwila na baczno'sci. Demon g'or czyha na zycie podr'oznych!…
Mongol mial sluszno's'c. Zagastaj jak gdyby czyhal na nas. Ledwie wjechali'smy do jego posiadlo'sci, zerwal sie mro'zny wiatr do ataku, gwizdal i huczal po'sr'od skal i zmienil sie w ko'ncu w szalona zamie'c 'sniezna. Wszystko zniklo wok'ol i z trudem mozna bylo ujrze'c za'sniezonymi oczyma majaczaca posta'c wielblada, idacego na przedzie… Nagle uczulem lekkie wstrza'snienie. Nie moglem zrozumie'c, co sie stalo; zaczalem sie oglada'c. Wszystko jednak bylo po dawnemu. Siedzialem sobie wygodnie pomiedzy dwiema ciezkimi torbami z miesem i z sucharami, tylko glowy mego wielblada nie widzialem. Znikl bez 'sladu. Pokazalo sie, ze stoczyl sie ze 'sciezki do wawozu, nie przywiazane za's torby i terlica, uderzywszy o ziemie, zostaly wraz ze mna na 'sniegu. Byl to wida'c zarcik demona Zagastaju. Lecz bylo mu tego malo, wiec poczal sie gniewa'c nie na zarty. W'scieklymi podmuchami wiatru prawie zrywal nas z wielblad'ow, omalze nie przewracal naszych garbatych wierzchowc'ow, zasypujac nam oczy 'sniegiem i tamujac oddech. Przechodzili'smy nieraz waskimi 'sciezkami po'sr'od zamieci 'snieznej tuz nad urwiskiem przepa'sci. Trafili'smy przed wieczorem do malej doliny, gdzie wiatr gwizdal i wolal tysiacami rozpaczliwych, ponurych glos'ow. Zapadla noc. Mongolowie dlugo ogladali doline, wdrapywali sie na g'ory, p'o'zniej za's, smutnie kiwajac glowami, oznajmili:
— Stracili'smy droge. Trzeba zatrzyma'c sie tu na nocleg. 'Zle, ze nie doszli'smy do jakiego lasu, zostaniemy bez ogniska, a mr'oz tezeje…
Z wielkim trudem, odmrazajac sobie rece, postawili'smy namiot i umocowali'smy go od strony wiatru naszymi ciezkimi torbami, siodlami i 'sniegiem. Mongolowie wyryli w 'sniegu rowy i okrzykami: „cok! cok! ” zmusili wielblady do polozenia sie w nich.
Gdy'smy weszli do ciemnego i zimnego namiotu, m'oj towarzysz, porzadnie zamarzniety, glo'sno zaklal i nie chcac widocznie pogodzi'c sie z my'sla lodowatego noclegu w namiocie przy piecyku, szyderczo stojacym po'srodku i… zimnym, powzial jaki's zamiar.
— Ide szuka'c opalu! — rzekl glosem stanowczym i wziawszy siekiere, znikl w ciemno'sci.
Dopiero w godzine potem powr'ocil i przyni'osl olbrzymi odlam slupa telegraficznego.
— Dzengizy! — krzyknal na Mongol'ow, rozcierajac skostniale rece. — Bierzcie czym predzej siekiery i ped'zcie na lewo na g'ore. Tam lezy duzo zrabanych slup'ow telegraficznych. Spotkalem po drodze starego Zagastaja, poznalem sie z nim i dowiedzialem sie od niego, gdzie sa slupy!
Rzeczywi'scie, niedaleko od doliny biegla linia telegrafu rosyjskiego, obecnie zburzonego przez Mongol'ow na rozkaz urzednik'ow chi'nskich.
Dzieki znajomo'sci mego towarzysza z demonem Zagastaju, spedzili'smy noc przy goracym piecyku i bardzo spokojnie gawedzili'smy sobie w pa'nstwie demona, zagniewanego na „sceptycyzm ludzki”.
Nazajutrz o 'swicie odnale'zli'smy droge. Znajdowala sie ona o 200–300 krok'ow od naszego namiotu. Po uplywie kilku godzin zaczeli'smy sie zbliza'c do p'olnocnych schylk'ow grzbietu Tarbagatajskiego; wchodzili'smy wla'snie w doline rzeki Eder, gdy zauwazyli'smy stado mongolskich kruk'ow o czerwonych dziobach (Pyrrhocorax graculus), krazacych nad dwiema ostrymi skalami. Podjechali'smy i spostrzegli 'swieze jeszcze trupy konia i je'zd'zca.
Co sie z nimi stalo? — gubili'smy sie w domyslach.
Je'zd'zec i ko'n lezeli prawie obok siebie. Prawa reka czlowieka owinieta byla uzda wierzchowca. Nigdzie nie wykryli'smy 'slad'ow kuli lub noza. Niepodobie'nstwem bylo rozpozna'c twarz je'zd'zca, rozszarpana przez ptactwo. Mial on na sobie kozuch mongolski, lecz spodnie i koszula zdradzaly cudzoziemca. Cialo mial opalone, koloru starego brazu, wlosy znacznie mieksze i ja'sniejsze od wlos'ow Mongol'ow.
— Co go spotkalo? — pytali'smy sie wzajemnie.
Przewodnicy z trwoga kiwali glowami i jeden z nich glosem, w kt'orym brzmialo przekonanie, powiedzial:
— Jest to zemsta Zagastaja! Podr'ozny nie zlozyl ofiary kolo poludniowego „obo” i demon zadusil go razem z koniem…
Wjechali'smy wreszcie w doline Ederu. Dolina waska, niesko'nczenie dluga, wije sie jak waz po obu stronach rzeki. Wszedzie doskonale, obfite pastwiska. 'Srodkiem doliny szla szeroka, do's'c ubita droga, wzdluz kt'orej sterczaly resztki porabanych slup'ow telegraficznych i lezaly kilkukilometrowe kawalki kabla.
Wkr'otce zaczeli'smy spotyka'c stada baran'ow i owiec, kt'ore rozgrzebywaly 'snieg i gryzly sucha, brunatna trawe. Wyzej w g'orach widnialy stada byk'ow i jak'ow. Pastuchowie, zauwazywszy nas, natychmiast popedzili konie i ukryli sie w g'orach. Nigdzie nie spostrzegli'smy jurt, chociaz liczne stada 'swiadczyly o zaludnieniu kraju. Mongolowie ukryli sie ze swymi domami ruchomymi w glebokich faldach g'orskich, dokad nie m'ogl dolecie'c najsilniejszy wicher i gdzie bylo cieplo nawet podczas najostrzejszych mroz'ow.
Wkr'otce zaczeli'smy sie zbliza'c do duzego stada baran'ow. Zadziwilo nas, ze w miare naszego pochodu stado zaczelo sie rozdziela'c. Jedna cze's'c pozostala na miejscu, druga za's powoli sie oddalala. Od ostatniej oderwala sie niewielka gromadka baran'ow i olbrzymimi skokami zaczela szybko wdrapywa'c sie na spadek stromej g'ory. Zaczalem przez lornetke oglada'c stado. W pozostalej na stepie gromadzie ujrzalem barany i owce domowe, w oddalajacej sie za's — mongolskie antylopy, „dzere'n” (Gazella gutturosa i Gazella subgutturosa). Niewielkie stadko, kt'ore ucieklo w g'ory, skladalo sie ze skalnych baran'ow (Ovis ammon), czyli po mnogolsku „argali”, o olbrzymich i ciezkich rogach, zagietych na ksztalt jakich's muszli potwornych. Cala ta gromada przed nasza inwazja najspokojniej pasla sie razem, korzystajac ze 'swietnej i pozywnej trawy doliny Ederu i z rzeki, kt'ora w wielu miejscach nie zamarzla i byla pokryta klebami pary.
Antylopy, do kt'orych tymczasem zblizyli'smy sie o jakie's 500 krok'ow, podniosly glowy i uwaznie sie nam przygladaly.
— Teraz zaczna przebiega'c nam droge! — zawolal ze 'smiechem Mongol. — Zabawne zwierzeta! Nieraz pedza one obok dobrego konia, usilujac wyprzedzi'c go, gdy za's nareszcie dopna celu, spokojnie odbiegaja pareset krok'ow i znowu sie pasa, jakby ich nic nie obchodzilo.
Wiedzialem o tym systemie strategicznym antylop i postanowilem skorzysta'c z niego dla polowania. Jednemu z przewodnik'ow, prowadzacemu z soba ciezarowego wielblada, rozkazalem jecha'c dalej, my za's we trzech ruszyli'smy w strone antylop, rozpraszajac sie w r'ozne strony. Antylopy zatrzymaly sie zdumione, widzac konieczno's'c przeciecia drogi trzem wielbladom naraz i do tego w r'oznych kierunkach. Natychmiast zaczal sie zamet. Stado skladalo sie co najmniej z trzech tysiecy antylop. Cala ta armia naraz zaczela pedzi'c w r'ozne strony, zbijajac sie w stada lub rozpraszajac. Nareszcie z wielkim trudem antylopy podzielily sie na oddzielne grupy. Calymi kompaniami w do's'c sprawnych szeregach mknely one przed nami, lecz widzac coraz to innego je'zd'zca, powracaly, aby znowu powt'orzy'c ten sam manewr. Jedna grupa liczaca okolo 50 gl'ow, mknac dwoma szeregami, pedzila wprost na mnie.
Gdy byla ode mnie o jakie's 50 krok'ow, krzyknalem i dalem ognia. Antylopy na mgnienie oka stanely jak wryte, p'o'zniej zaczely sie rzuca'c w r'ozne strony, skaczac przez siebie. Ta panika kosztowala je drogo. Wystrzelilem cztery razy i zabilem dwa piekne samce.
Agronom mial wieksze powodzenie, gdyz jednym strzalem polozyl trupem dwa „dzerenie”.
„Argali” tymczasem byly juz prawie pod samym szczytem g'ory i stanawszy w rzad jak szeregowcy, obr'ocily glowy w nasza strone. Widzialem przez lornetke zupelnie wyra'znie ich muskularne, ciemnoszare ciala, z poteznymi rogami kreconymi na olbrzymich pieknych glowach.
Wkr'otce obladowani „dzereniami” dogonili'smy poslanego naprz'od przewodnika.
W kilku miejscach widzieli'smy trupy owiec, zagryzionych przez wilki.
— W tej dolinie duzo wilk'ow! — zauwazyl Mongol.
Spotkali'smy jeszcze kilka stad antylop, lecz polowania mieli'smy juz do's'c, za to bardzo uwaznie obserwowali'smy zachowanie sie „dzereni” przy naszym zblizaniu sie do nich. Nie wiem doprawdy, czym obja'sni'c dziwny zwyczaj antylop dopedzania i przecinania drogi je'zd'zcom?…
Na brzegu malego doplywu Ederu spedzili'smy noc w namiocie.
Lecz byla to noc nieprzyjemna!
W naszym piecyku wesolo potrzaskiwal ogie'n i woda juz sie gotowala w kotle. Bylo cieplo i przyjemnie, wiec drzemali'smy w oczekiwaniu kolacji, gdy naraz jakie's wycie zlowrogie, a p'o'zniej jak gdyby 'smiech szata'nski, przerwaly cisze nocna. Zewszad odezwaly sie ponure, monotonne glosy i naraz urwaly.
— Wilki! — spokojnie oznajmil Mongol i wziawszy m'oj rewolwer, wyszedl z namiotu. Dlugo nie powracal, az nareszcie z daleka dolecial nas glos strzalu, po kt'orym wkr'otce zjawil sie przewodnik.
— Nastraszylem wilki — m'owil ze 'smiechem. — Cala zgraja zebrala sie kolo trupa wielblada na brzegu rzeki.
— Oby tylko nie zagryzly naszych! — zawolalem.
— O nie! Rozlozymy ognisko za namiotem, tego wilki sie boja! — uspokoili mnie Mongolowie.
Po kolacji natychmiast zasnalem, lecz o p'olnocy nagle mnie przebudzono. Kto's spoza pl'ociennej 'sciany namiotu bardzo silnie tracal mnie w bok. My'slalem, ze to sa zarty kt'orego's z wielblad'ow. Schwycilem wiec pistolet Mauzera i rekoje'scia mocno uderzylem 'smialka.
Uslyszalem skomlenie i warczenie zwierza, a p'o'zniej szmer jego biegu po drobnych kamieniach. Rano przekonalem sie, ze jaki's wilk, zwabiony zapachem miesa, staral sie podkra's'c pod namiot w celu rabunku, lecz niespodziewanie spotkal sie z niego'scinna rekoje'scia mego mauzera.
— Wilki i orly sa slugusami Zagastaja! — przekonywajaco pouczal nas starszy Mongol, co zreszta nie przeszkadzalo wcale jego rodakom polowa'c na wilki, kt'ore doganiaja oni w stepie, mknac na 'smiglych koniach i zabijaja drapieznik'ow ciezkimi „taszurami” („Ta-szur” — gruby kij bambusowy z kr'otkim rzemieniem na ko'ncu) lub nahajami z uwiazanymi na ko'ncu kawalkami olowiu.
Orly i sepy sa bezpieczne i szanowane przez Mongol'ow, kt'orzy staraja sie ich przyzwyczai'c do miejsc koczowisk. Gdy Mongol zarzyna barana lub byka, zawsze rzuca w powietrze r'ozne odcinki miesa i wnetrzno'sci. Wiszace w powietrzu orly, jastrzebie, sepy i sokoly zrecznie lapia pozywienie, przera'zliwie kwilac i staczajac walki o kazdy kes.
Orly i sepy plosza i rozganiaja sroki, wrony i kruki, kt'ore sa istna plaga dla koni i bydla. Do's'c jednego zadra'sniecia na ciele bydla, aby krwiozercze ptactwo je rozszarpalo i zamienilo w ogromna, nigdy nie gojaca sie rane, z kt'orej wyrywa ono dalej kawaly miesa.