XVI. Poch'od widm
Nie moge innym slowem okre'sli'c naszego pochodu od rzeki Iro do granicy Tybetu.
1740 kilometr'ow przez 'sniezne stepy, g'ory i przez pustynie Gobi przebyli'smy w 48 dni!
Szli'smy ukrywajac sie przed lud'zmi, robiac jak najkr'otsze i najniezbedniejsze popasy w najdzikszych miejscowo'sciach, zywiac sie surowym miesem, aby dymem ogniska nie zwabia'c do siebie tubylc'ow, a na popasach nocnych odrywajac ubranie od pozbawionego sk'ory, krwawiacego ciala, walczac uporczywie i bezowocnie ze zjadajacymi nas pasozytami.
Byla to Odyseja mecze'nstwa.
Gdy zmuszeni byli'smy zdobywa'c barana lub byka dla naszej „intendentury”, posylali'smy tylko dw'och nieuzbrojonych ludzi, kt'orzy podawali sie za robotnik'ow, jadacych z ramienia kolonist'ow rosyjskich w celu kupna bydla u Mongol'ow.
Nie mogli'smy nawet polowa'c, chociaz spotykali'smy ciagle duze stada antylop i skalnych baran'ow. Obawiali'smy sie huku strzal'ow, kt'ore moglyby zwr'oci'c na nasz oddzial niepozadana uwage ludno'sci.
Na szcze'scie koczowiska mongolskie byly juz przeniesione w strone gl'ownej, poludniowej drogi karawanowej.
W sercu dawnych posiadlo'sci Dzengiza i jego potomk'ow, imperator'ow i chan'ow, prawie wcale nie spotykali'smy osad tubylczych.
Za Balyrem, na ziemi lamy Jassaktu-Chana, kt'ory osiadl na tronie przodk'ow po otruciu brata z rozkazu „Zywego Boga” w Urdze, spotkali'smy koczujacych na granicy Naron-Khuhu-Gobi bogatych Tatar'ow i Kirgiz'ow rosyjskich, kt'orzy po ucieczce z Syberii zaszli az tutaj.
Przyjeli nas bardzo serdecznie i go'scinnie. Dali nam kilka byk'ow i trzydzie'sci sze's'c cegiel chi'nskiej herbaty zielonej, kt'ora jest najlepsza „moneta” w'sr'od koczownik'ow Azji.
Ci Tatarzy ocalili nas od niechybnej zguby, gdyz wytlumaczyli nam, ze przez Gobi w tej porze roku konno przyjecha'c nam sie nie uda. Ani 'sladu pozywienia nie mogliby'smy znale'z'c w pustyni.
Musieli'smy wynale'z'c wielblady i zamieni'c je za nasze zmordowane konie i inne przedmioty.
Jeden z Tatar'ow podjal sie przeprowadzenia takiej wymiany i nazajutrz sprowadzil do nas bogatego Mongola — Ordosa, kt'ory dal nam dziewietna'scie wielblad'ow w zamian za wszystkie nasze konie, za karabin, rewolwer i siodlo kozackie.
Ten sam Mongol udzielil nam przyjacielskiej rady, aby'smy odwiedzili 'swiety klasztor Narabanczi, ostatnia 'swiatynie lamaicka w drodze z Mongolii do Tybetu.
Opowiedzial nam, ze 'swiety hutuhtu klasztoru jest „przeistoczonym Buddha” i czulby sie dotkniety, gdyby'smy nie wstapili do „kure” i nie zanie'sli naszych modl'ow przed srebrny posag starozytnego Buddhy w „'swiatyni blogoslawie'nstwa”. Tam zwykle modla sie pielgrzymi, dazacy do „ogniska madro'sci i blogo'sci”, Lhassy, stolicy Dalaj-Lamy, najwiekszego dostojnika buddyjskiego.
M'oj Kalmuk-lamaita goraco podtrzymywal Mongola.
Postanowilem jecha'c z Kalmukiem, aby zado's'cuczyni'c wymaganiom kultu i prawu obyczajowemu. Tatarzy dali mi kilka duzych jedwabnych szalik'ow — „chatyk'ow” na podarunki oraz ofiary i okulbaczyli dla nas cztery wspaniale wierzchowce; mieli'smy wiec po dwa konie na zmiane.
Do Narabanczi-Kure bylo okolo 90 kilometr'ow, lecz wyjechawszy z koczowiska Tatar'ow kolo jedenastej rano, przed wieczorem juz wchodzilem do olbrzymiej jurty 'swietego hutuhtu.
Byl to chudy, ogolony czlowiek w wieku 'srednim, podobny do ksiedza katolickiego. Mial twarz zeszpecona przez ospe, bystre czarne oczy i dobrotliwy u'smiech na wynedznialej, ascetycznej twarzy. Odziany byl w czerwony plaszcz jedwabny, przepasany z'olta wstega, oznaka jego duchowej godno'sci.
Nazywal sie Dzelyb-Dzamsrap-hutuhtu.
Powital nas bardzo uprzejmie i zaznaczyl, ze jest wzruszony uszanowaniem przez cudzoziemc'ow poboznego obyczaju mongolskich pielgrzym'ow i ofiarowaniem mu z nalezyta ceremonia tradycyjnego „chatyka”. Te ceremonie zawdzieczalem Kalmukowi, kt'ory starannie uczyl mnie, jak mam zlozy'c pasmo jedwabnej materii, w jaki spos'ob przerzuci'c ja przez wyciagniete rece i jaka strona poda'c hutuhcie.
Bardzo uwaznie wysluchawszy mojej opowie'sci o naszej ucieczce, o zbrodniach bolszewik'ow i dalszych planach, hutuhtu dal mi cenne wskaz'owki, dotyczace drogi do Tybetu i wydal mi list polecajacy do przeor'ow i rad lam'ow tych klasztor'ow, kt'ore lezaly na naszej drodze. Imie Dzelyba bylo w wielkim poszanowaniu u wszystkich lamait'ow, gdyz slynal on jako gleboki znawca starych ksiag religijnych, oraz jako zalozyciel i kierownik klasztoru najsurowszych obyczaj'ow. Jak sie przekonalem p'o'zniej, imie hutuhtu Narabanczi bylo znane i szanowane w „kraju bog'ow” tj. w Tybecie i nawet w starobuddyjskich 'swiatyniach Chin.
Spedzili'smy noc w pieknej jurcie przeora. Zdobily ja czerwone i karmazynowe zaslony i draperie jedwabne, czerwone, lakierowane umeblowanie chi'nskie, upiekszone mitologicznymi malowidlami i srebrem, oltarz, na kt'orym stal posag Buddhy z brazu, oraz caly szereg srebrnych i zlotych miseczek ofiarnych, lampek i 'swiecznik'ow.
Wczesnym rankiem odwiedzili'smy „'swiatynie blogoslawie'nstwa”.
Byl to wielki budynek modrzewiowy architektury chi'nskiej. Wysokie kolumny, pomalowane i polerowane na czerwono; spuszczajace sie z sufitu jedwabne makaty chi'nskie i indyjskie, 'swiete obrazy z wizerunkami bog'ow, bogi'n i demon'ow; oltarz z przedmiotami rytualnymi i ze wspanialymi 'swiecznikami zlotymi, wielki posag 'spiacego Buddhy; czarne szafy chi'nskie z figurami mniejszych b'ostw; tron, na kt'orym podczas wielkich ceremonii religijnych siedzi „gegeni”, zywe b'ostwo klasztoru; niskie lawki dla kleru i ch'oru — wszystko to wywarlo wrazenie czego's bardzo silnego, tetniacego wiara gleboka.
W 'swiatyni odbywalo sie naboze'nstwo poranne z muzyka; grano na dlugich, chi'nskich trabach, gongach, piszczalkach, gwizdkach, dzwonkach i bebnach. Gro'znie huczaly basowe traby, wesolo i pobudzajaco wt'orowaly im tympany. Lamowie na p'ol 'spiewali glosami tubalnymi i tremolujacymi, na p'ol m'owili modlitwy w jezykach: mongolskim i tybeta'nskim, a ch'or chlopc'ow odpowiadal czesto powtarzanym frazesem tybeta'nskim.
— Om! Mani padme, Hung! — Bad'z blogoslawiony, wielki kaplanie, w kwiecie lotosu!
Gdy wyszli'smy ze 'swiatyni, hutuhtu zyczyl nam powodzenia i szcze'sliwej i latwej drogi, ofiarowujac mi duzy, z'olty „chatyk” i odprowadzajac do bramy „kure”.
— Pamietaj synu — rzekl, kladac mi reke na ramieniu — ze zawsze bedziesz tu drogim go'sciem! Zycie jest zjawiskiem tajemniczym, wszystko sie moze zdarzy'c, a wiec moze kiedy's wypadnie ci by'c w dalekiej Mongolii, tu na skraju pustyni. Wtedy nie omijaj Narabanczi-Kure!
Noca byli'smy juz na koczowisku naszych przyjaci'ol, a nazajutrz pozegnali'smy ich.
Bylem znuzony szybkim marszem do Narabanczi-Kure, wiec bardzo mi sie podobala jazda na spokojnie i rytmicznie kroczacym wielbladzie, gdyz moglem spa'c caly dzie'n.
Przebyli'smy wschodnia odnoge Altaju i Karlig-Taga, tego kra'ncowego grzbietu Tia'n-Szaniu, wchodzacego do Gobi i przecieli'smy z p'olnocy na poludnie piaszczysta Naron-Khuhu-Gobi. Na szcze'scie mieli'smy do's'c silne mrozy i piasek zamarzniety nie wstrzymywal szybkiej jazdy.
W oazie, kolo przej'scia przez grzbiet Khara, trafili'smy na wielkie koczowisko Mongol'ow z plemienia Turgut'ow i nakarmili'smy nasze wielblady trawa, rosnaca na brzegach niewielkiego jeziora. Turguci zamienili nam bardzo chetnie wielblady na konie, naturalnie obdarlszy nas ze sk'ory i targujac sie jak przekupnie za Zelazna Brama.
Przekroczywszy g'ory, weszli'smy do prowincji chi'nskiej Kansu. Jest to kraj le'sny i g'orzysty, gdzie tylko w dolinach pracowity wie'sniak chi'nski sieje pszenice, proso i boby. Byla to niebezpieczna cze's'c drogi, gdyz wladze chi'nskie mogly nas aresztowa'c.
W kilku miejscach widzieli'smy historyczny wielki mur chi'nski, w tej cze'sci „imperium nieba” znacznie zburzony. Wil sie jak olbrzymi, niesko'nczenie dlugi waz, pomiedzy g'orami i lasami, wspinajac sie na p'olnocne odnogi Na'n-Szaniu, lub spelzajac w doliny licznych rzek, plynacych do Hwang-Ho — Z'oltej Rzeki, przecinajacej z zachodu na wsch'od cale terytorium Chin.
W ciagu dnia czaili'smy sie w wawozach, szczelinach g'orskich, lasach i krzakach; nocami odbywali'smy forsowne marsze. Na przej'scie przez Kansu zuzyli'smy cztery dni. Chi'nczycy — wlo'scianie, kt'orych nie mogli'smy omina'c, byli bardzo uprzejmi i go'scinni. Szczeg'olnymi wzgledami cieszyl sie nasz Kalmuk, m'owiacy troche po chi'nsku i moja apteczka. Chorych wszedzie bylo mn'ostwo, przewaznie na oczy, reumatyzm i choroby sk'orne.
Gdy'smy sie zblizyli do g'or Na'n-Sza'n, wschodniej odnogi Altyn-Taga, bioracego poczatek na Pamirze i Karakorum, dopedzili'smy wielka karawane chi'nskich kupc'ow — przemytnik'ow, jadacych do Tybetu. Przylaczyli'smy sie do nich, zaskarbiwszy sobie ich laski kilkoma zegarkami, zdobytymi na bolszewikach.
Przemytnicy znali kr'otsze i latwiejsze drogi g'orskie od tych, kt'ore opisywali podr'oznicy, zwiedzajacy ten malowniczy kraj g'or, las'ow i wodospad'ow, gdzie kiedy's z pewno'scia zakwitnie przemysl g'orniczy, gdyz naturalne bogactwa Kansu sa nieprzebrane.
Trzy dni jechali'smy przez niesko'nczone wawozy tego grzbietu, wdrapywali'smy sie na szczyty skalistych przeleczy, lecz ta droga byla o wiele latwiejsza od przebytych juz przez nas miejscowo'sci w Urianchaju.
Co sie tyczy mnie, to prawie nieprzytomny dojechalem do systemu blotnistych jezior, dostarczajacych wode tajemniczemu Koko-Nor i calej sieci wielkich rzek chi'nskich, majacych tu swe 'zr'odla.
Ze znuzenia i z ciaglego napiecia nerw'ow dostalem ataku nerwowej febry.
Chwilami czulem plomie'n we krwi; to znowu dygotalem od dreszczy, oblewal mnie zimny pot i szczekalem zebami, straszac tym swego konia, kt'ory kilka razy zrzucil mnie z siodla.
Co's m'owilem, krzyczalem, komu's grozilem. Kogo's bardzo drogiego przywolywalem bardzo namietnie i obja'snialem, jaka droga do mnie ma przyby'c.
Pamietam jak przez sen, ze moi towarzysze zdjeli mnie z konia, posadzili prawie zemdlonego na terlicy przy ognisku, napoili goraca herbata z w'odka chi'nska i wreszcie ocucili m'owiac:
— Chi'nczycy jada stad na zach'od, a my musimy i's'c na poludnie…
— Na p'olnoc! — szorstko poprawilem m'owiacego.
— Alez nie! Na poludnie…
— Przed chwila przeplyneli'smy przez Jenisej, a Algiak przeciez lezy na p'olnocy — z oburzeniem stwierdzilem.
— Jeste'smy przeciez w Tybecie! — przekonywal mnie stary pulkownik Ostrowski. — Musimy kierowa'c sie teraz na Brahmaputre.
Brahmaputra… Brahmaputra!
To slowo zakolowalo w moim goraczkujacym, chorym m'ozgu; co's huczalo w glowie z loskotem i wyciem, co's porywalo mnie do czynu i walki…
Od razu wszystko sobie przypomnialem, wszystko zrozumialem. Lecz nie moglem nic powiedzie'c, gdyz ledwie ruszalem ustami i wkr'otce wpadlem w niespokojny, ciezki sen, pelen obledu i miotania sie.
Niedaleko stal klasztor buddyjski Szarkhe, gdzie lama-lekarz za pomoca ekstraktu cudownego „dzen-szengu”, chi'nsko-tybeta'nskiego „panaceum zdrowia, mlodo'sci i zycia”, szybko powr'ocil mi sily.
Dze'n-szeng jest to tajemniczy korze'n leczniczy ro'sliny „Panax Ginzeng”, ceniony przez lekarzy buddyjskich na wage zlota, gdyz posiada cudowna sile uzdrawiania i przywracania mlodo'sci.
Sowicie obdarzony za kuracje lama uczul do mnie sympatie i odszedlszy ze mna na strone, zeby inni nie mogli nas podslucha'c, wyrazil watpliwo's'c, czy uda sie nam przej's'c przez Tybet; nie chcial jednak wytlumaczy'c mi, na czym watpliwo'sci jego polegaly.
Zrozumialem, ze wiedzial co's waznego, lecz zacial sie i milczal.