home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



XIII. Tajemnice, cuda i potyczka

Tego dnia wieczorem jechali'smy brzegami duzego „'swietego” jeziora Teri-Nur. Jezioro zamarzlo tylko przy brzegach i mogli'smy obserwwa'c je w calej okazalo'sci. Jest to wielka powierzchnia z'oltej, metnej wody. W kilku miejscach niedaleko brzeg'ow rosly niewysokie trzciny, juz brunatne, polamane przez mro'zne wiatry. Po'srodku jeziora wynurzala sie z wody wysepka, znikajaca corocznie. Na niej roslo kilka juz padajacych drzew, a w'sr'od nich wznosily sie jakie's stare ruiny baszt i mur'ow z gliny, zwyklej budowy chi'nskiej.

Przewodnik opowiedzial nam, ze przed 75 do 100 laty Teri-Nuru nie bylo; na r'owninie Chi'nczycy zalozyli silna fortece. Jaki's 'swiety lama za uczyniona mu przez komendanta chi'nskiego krzywde wyklal fortece i zaloge, przepowiedziawszy jej predka i straszna zaglade. Zaraz nazajutrz ze wszystkich studni lunely potoki wody, zburzyly mury i budynki. Zaloga chi'nska zginela bez 'sladu i tylko czasem fale wzburzonego jeziora wyrzucaja na brzegi zgnile czaszki i ko'sci ludzkie. Jezioro powieksza sie co rok, podchodzac coraz to blizej do okalajacych je g'or.

Po godzinie omineli'smy od wschodu Teri-Nur i jezioro zniknelo za lasem.

Droga nie byla ciezka, lecz przewodnik uprzedzal, ze czekaja nas miejsca bardzo trudne do przebycia.

Doszli'smy do nich po dw'och dniach.

Przed nami byl gesty las, wdrapujacy sie stromymi spychami na szczyt g'ory, pokrytej gruba warstwa 'sniegu. Za ta g'ora w promieniach zachodzacego slo'nca pietrzyly sie majestatyczne wierchy, pokryte wiecznymi 'sniegami, z kt'orych w r'oznych miejscach wyrastaly nagie, bezbarwne skaly.

Byly to wschodnie najwyzsze odnogi Tannu-Olu.

Zatrzymali'smy sie na nocleg w lesie i o 'swicie zaczeli'smy przedziera'c sie przez gesty b'or.

Do poludnia prowadzil nas Sojot przez knieje, robiac ogromne krete zygzaki, gdyz wszedzie droge tamowaly niezliczone, glebokie wawozy, przysypane 'sniegiem, wysokie waly lezacych drzew lub tez osypy kamieni i skal, kt'ore stoczyly sie z g'or. Namordowawszy sie w ciagu kilku godzin, nieoczekiwanie powr'ocili'smy na miejsce naszego noclegu. Nie bylo watpliwo'sci, ze przewodnik zabladzil i zupelnie stracil droge. Na jego twarzy malowalo sie paniczne przerazenie.

— Zle duchy starego lasu nie przepuszczaja nas! — szepnal drzacymi wargami. — Zly to znak! Lepiej powraca'c na Harge do nojona.

Krzyknalem na niego gniewnie i Sojot znowu poprowadzil nas, chociaz stracil wszelka nadzieje odszukania 'sciezki przez Tannu-Ol, nie robiac nawet zadnych w tym kierunku wysilk'ow.

Na szcze'scie jeden z moich ludzi, my'sliwy urianchajski, zauwazyl naciecia na drzewach. Byly to znaki, wskazujace 'sciezke ukryta pod glebokim 'sniegiem. Brnac w zaspach, przeszli'smy las „zlych duch'ow”, przecieli'smy inny mniejszy, skladajacy sie z czarnych, golych, spalonych modrzewi i zatrzymali'smy sie o zachodzie slo'nca w niewielkim gaiku u podn'oza Tannu-Olu. Wkr'otce zapadl zmrok, a wraz z nim zerwal sie wicher i przyni'osl chmury 'sniegu, zaslaniajace biala plachta caly widnokrag.

W okamgnieniu nasz ob'oz byl zasypany glebokim 'sniegiem; konie staly jak biale widma, nie odgrzebywaly trawy spod 'sniegu i nie chcialy odchodzi'c od ogniska. Wiatr szarpal im grzywy i ogony. W szczelinach i wawozach g'orskich wicher huczal, gwizdal i jeczal. Chwilami zdawalo sie, ze setki glos'ow smutnych 'spiewaja jaka's pie's'n zlowroga, pelna rozpaczy. Z daleka dochodzily nas odglosy ponurego wycia wilk'ow.

Juz wieksza cze's'c oddzialu pokladla sie kolo ogniska, gdy zblizyl sie do mnie przewodnik i rzekl:

— Nojonie! P'ojd'zmy do „obo”… Chce ci co's pokaza'c.

Poszli'smy. Na samym poczatku stromej 'sciezki lezala kupa duzych kamieni ze zlozonym na nich bezladnym stosem suchych galezi. „Obo” jest lamaickim znakiem 'swietym, kt'ory mnisi-lamowie ukladaja w niebezpiecznych miejscach. „Obo” — to oltarz na cze's'c zlych demon'ow, wladc'ow tych miejsc niego'scinnych. Przyjezdzajacy Mongolowie i Sojoci skladaja tu swe skromne ofiary — blagalne lub dziekczynne, wieszajac na galeziach „obo” szmaty, kosmyki wlos'ow wyrwanych z ko'nskiej grzywy lub „chatyki”, tj. dlugie pasma niebieskiej jedwabnej materii, kt'ore daja w prezencie osobom duchownym lub starszy'znie. Czasem stawiaja miseczki z prosem, z bobem lub sola.

— Sp'ojrz! — szepnal Sojot. — Chatyk'ow nie ma…

Istotnie wiatr zerwal i uni'osl jedwabne szmaty i nawet przewr'ocil miseczki z ofiarami.

— Demony sa gniewne… Nie puszcza nas, nie ulatwia nam drogi przez Tannu-Olu.

Sojot nagle schwycil mnie za reke i blagajacym glosem prosil:

— Powr'o'cmy, nojonie, powr'o'cmy! Demony nie chca uzyczy'c nam drogi przez swoje g'ory. Nikt tu nigdy w zimie nie przechodzi. Juz dwadzie'scia lat gniewaja sie demony, a kazdy 'smialek — my'sliwy lub pastuch, usilujacy przej's'c te droge, zginal! Demony posylaly na niego 'sniezna zamie'c i mrozy. Widzisz? Wszystko to juz sie zaczelo… Duzo ludzkich ko'sci lezy na tych strasznych szczytach, nikt nie powr'ocil do swojej jurty. Wracajmy wszyscy do naszego ksiecia, u kt'orego doczekamy sie cieplych dni wiosny i wtedy…

Nie sluchalem dalej tch'orza i poszedlem z powrotem do ogniska, ledwie widocznego przez strugi i kleby 'sniezycy, mknacej z zawrotna szybko'scia. W obawie mozliwej ucieczki przewodnika kazalem wystawi'c warte na noc i bacznie na niego uwaza'c.

W nocy obudzil mnie wartownik-oficer i rzekl:

— Moze by'c, ze ja sie myle, lecz zdaje mi sie, slyszalem huk strzalu karabinowego…

C'oz moglem na to powiedzie'c?

Moze gdzie's tacy jak my podr'ozni dawali sygnal zblakanym towarzyszom, lub moze oficer sie pomylil, przyjawszy za wystrzal loskot toczacych sie bryl 'sniegu i lodu.

Zasnalem i od razu przy'snil mi sie bardzo wyra'znie dziwny krajobraz.

Zobaczylem niesko'nczenie dluga plaszczyzne 'sniezna, przez kt'ora brnal czarny waz je'zd'zc'ow. Poznalem nasze konie ciezarowe, poznalem Kalmuka na zabawnym, czarnym ogierze w wielkie plamy biale i o garbatym pysku. Widzialem, jak zaczeli'smy schodzi'c z g'or do doliny, oblani jaskrawym 'swiatlem slo'nca. P'o'zniej nastala noc.

Ujrzalem niewielki gaik z plonacym ogniskiem na jego skraju, a przy ognisku moich ludzi i konie. Wyra'znie slyszalem szum niezamarznietego potoku, a na 'sniegu lezacym na jego brzegach ujrzalem krwawordzawe plamy.

Naraz ogie'n buchnal wysokim plomieniem. Drgnalem i obudzilem sie.

Metny 'swit przedzieral sie przez mrok i zawieje.

Obudzilem sw'oj oddzial i kazalem 'spieszy'c sie z herbata i z kulbaczeniem koni.

Zamie'c wzmagala sie coraz bardziej. 'Snieg siekl twarz i oczy ze straszna sila, zamiatal wszelkie 'slady 'sciezki. Mr'oz tezal.

Na czele oddzialu jechal Sojot, szukajacy na pr'ozno oznak drogi. Coraz cze'sciej zatrzymywal sie, bezradnie i z przerazeniem ogladajac sie wokolo.

Wpadali'smy do glebokich wyrw, ukrytych pod 'sniegiem w'sr'od skal, wspinali'smy sie na wysokie zwaly kamieni. Po godzinie uciazliwej jazdy Sojot zawr'ocil konia i zblizyl sie do mnie.

— Nie chce tu zgina'c i dalej nie pojade! — zawolal gwaltownym, zrozpaczonym glosem.

Pierwszym moim odruchem byla che'c ciecia tego tch'orza nahajem.

Przeciez byli'smy tak blisko Mongolii, tej „ziemi obiecanej”, przez kt'ora mogli'smy juz spokojnie zdaza'c do celu i raptem jaki's Sojot sprzeciwia sie mojej woli. Wydal mi sie on najwiekszym wrogiem. Pohamowalem sie jednak i nie uderzylem przewodnika.

W glowie mi blysnela my'sl zupelnie dzika, fantastyczna.

— Sluchaj! — zwr'ocilem sie do Sojota, m'owiac spokojnym, lecz bardzo stanowczym glosem — jezeli zawr'ocisz konia i bedziesz usilowal stad odjecha'c lub uciec, dostaniesz kula w kark i zginiesz nie na szczytach Tannu-Olu, gdzie zgineli odwazni, ale tu, na jego zboczach, jak pies tch'orzliwy. Uwazaj teraz, co ci bedzie m'owil ta-lama, kt'oremu Wielki Burchan (B'og) dal moc patrzenia w przyszlo's'c. Wszystko bedzie dobrze i nic nam nie grozi! Gdy staniemy na szczytach Tannu-Olu, wicher sie uspokoi i nie zobaczymy wiecej zamieci 'snieznej. Gdy bedziemy brneli przez 'sniegi po plaszczy'znie, kt'ora jest tam na wierzcholkach, bedzie nam 'swiecilo slo'nce. Zatrzymamy sie po tamtej stronie grzbietu w malym lesie modrzewiowym, przez kt'ory plynie niezamarzajacy potok z czerwonymi plamami rdzawej wody na brzegu, okrytym 'sniegiem. Tam sie bedzie palilo nasze ognisko i tam spedzimy noc!

Spostrzeglem, ze Sojot zaczal dygota'c ze strachu.

— Nojon juz przebyl te droge? — szeptal. — Juz zna plaszczyzne Darchat-Ula, kt'ora lezy na tych szczytach?

— Nie! — odparlem. — Nigdy nie bylem w waszych g'orach, lecz tej nocy bogowie wasi nawiedzili mnie i pokazali mi droge. Wiem, ze nic nam nie przeszkodzi przej's'c szcze'sliwie przez Tannu-Olu.

— Juz prowadze, juz prowadze! — zawolal Sojot i uderzywszy konia, szybko wyjechal na czolo oddzialu, jadac ostrym grzbietem skalnym, wijacym sie az do szczyt'ow, gdzie lezala 'sniezna plaszczyzna.

Gdy'smy sie znale'zli na waskim gzymsie skalnym, zwieszonym nad gleboka dolina, przewodnik gwaltownie wstrzymal konia i uwaznie ogladal 'snieg i kamienie.

Po chwili podni'osl sie na strzemionach i zawolal:

— Dzi's w nocy ta 'sciezka przeszlo duzo podkutych koni. Tu po 'sniegu ciagnal sie rzemie'n nahaja. To nie Sojot jechal.

Nie mieli'smy czasu na przypuszczenia i domysly, gdyz w tej chwili rozlegla sie salwa karabinowa, po kt'orej jeden z moich oficer'ow krzyknal, chwycil sie za prawe ramie i padl, nie drgnawszy nawet, a jeden z koni ciezarowych dostal kula za uchem.

Natychmiast zeskoczywszy z siodel, schowali'smy sie za kamieniami i zaczeli'smy ostroznie bada'c sytuacje.

Od sasiedniego szczytu oddzielal nas bardzo gleboki waw'oz, majacy okolo 600 metr'ow szeroko'sci. Na przeciwleglym skraju wawozu spostrzegli'smy ze trzydziestu je'zd'zc'ow, kt'orzy zeskoczyli z siodel i rozpoczynali ostrzeliwanie nas pozostajacych na odkrytej niedogodnej pozycji.

Ukrywajac sie za skalami i w dolach, poczeli'smy odpowiada'c.

— Celujcie do koni! — zakomenderowal jeden ze starszych oficer'ow, pulkownik Ostrowski.

Rozkazalem przewodnikowi i Tatarowi polozy'c nasze konie na 'sniegu za skalami, aby nie sluzyly za cel napastnikom. Wykonali rozkaz bardzo sprawnie i szybko.

Od naszych strzal'ow po przeciwnej stronie padlo sze's'c koni, a kilka zostalo powaznie ranionych, gdyz rwaly sie, skakaly i padaly, wnoszac duze zamieszanie w szeregach naszych przeciwnik'ow. Kalmuk celnym strzalem wpakowal kule w leb jakiego's 'smialka, kt'ory wystawiwszy glowe spoza kamieni co's krzyczal i wygrazal pie'sciami. Zabity padl twarza naprz'od i szybko stoczyl sie do wawozu. Czerwoni zolnierze z w'scieklo'scia kleli nas i zasypywali coraz gestszymi salwami.

Nagle zauwazylem, ze nasz przewodnik wyprowadza trzy konie, wskakuje na siodlo, a za nim, jak cienie, mkna Tatarzyn i Kalmuk. Juz zmierzylem sie do uciekajacego Sojota, lecz uspokoilem sie, spostrzeglszy po'scig naszych wschodnich przyjaci'ol.

— Oni nas nie opuszcza! — pomy'slalem.

Bolszewicy zaczeli w'sciekle ostrzeliwa'c je'zd'zc'ow, lecz ci, przypadlszy do kark'ow ko'nskich, pomkneli i wkr'otce znikneli za zalamaniem grzbietu.

Dlugo trwala strzelanina. Nie wiedzialem, co mam czyni'c dalej. Strzelali'smy rzadko, oszczedzajac naboje, lecz bad'z co bad'z tracili'smy nasze zapasy.

Nagle spostrzeglem na 'sniegu, wyzej od pozycji bolszewik'ow, dwa czarne punkty. Bardzo wolno posuwaly sie one w strone naszych wrog'ow i wkr'otce zniknely za ostrymi skalami, wiszacymi tuz nad strzelajacymi do nas sowieckimi bandytami.

Niebawem spoza tych skal znowu wylonily sie tajemnicze punkty i wtedy nie mialem juz watpliwo'sci, ze byly to glowy ludzi. Za glowami zjawily sie i cale postacie. Wnet poznali'smy Tatara i Kalmuka.

Podnie'sli oni z rozmachem rece do g'ory i cisneli co's na d'ol.

Z hukiem i loskotem, setki razy powt'orzonym przez echo, wybuchnely granaty.

Po chwili nastapil trzeci wybuch, a po nim przera'zliwe krzyki bolszewickich zolnierzy i bezladna strzelanina.

Kilka koni oszalalych z przerazenia rzucilo sie do wawozu. Jeszcze chwil kilka — i czerwoni, ostrzeliwani przez nas, zaczeli zmyka'c w nieladzie i panice, usilujac skry'c sie do wawozu.

Gdy juz wszystko bylo sko'nczone, Tatar opowiedzial, ze Sojot zaproponowal mu przeprowadzenie ludzi do przej'scia, kt'orym przedostali sie bolszewicy i napa's'c na nich z tylu.

Tatar wraz a Kalmukiem obmy'slili plan takiego napadu na przeciwnika i cisneli trzy granaty, widocznie z wielkim powodzeniem.

Opatrzywszy rannego oficera i przelozywszy wory z zabitego konia na inne, ruszyli'smy dalej, omawiajac wypadki. Nie ulegalo watpliwo'sci, ze spotkany przez nas czerwony oddzial szedl z Mongolii. To oznaczalo, ze tam juz sa czerwone wojska.

Ile ich jest? W jakich punktach sa ze'srodkowane sily bolszewik'ow? W jakim kierunku posuwaja sie oddzialy wywiadowcze?

Od prawidlowej odpowiedzi na te pytania zalezalo nasze zycie.

Dreczyla nas my'sl, ze Mongolia juz nie jest „ziemia obiecana”, wymarzonym przez nas portem ocalenia.

Jechali'smy smutni i niespokojni.

Tylko natura radowala nas, wiatr ucichl, opadla bez 'sladu wichura 'sniezna. Slo'nce coraz to cze'sciej wygladalo spoza chmur. Suneli'smy wysokim plaskowyzem. W miejscach odkrytych wiatr zmi'otl 'snieg, skupiwszy go w dolach i wawozach w grube poklady lub wysokie stosy. Brnac przez nie, nasze konie tracily resztki sil, czesto grzeznac w 'sniegu z glowa.

Szli'smy piechota, grzeznac w zaspach i dopomagajac wybijajacym sie z sil koniom. Wpadali'smy nieraz po szyje do dol'ow, ukrytych w grubych warstwach 'sniegu, 'slizgali'smy sie na skalach, padali'smy, lecz brneli'smy uparcie i wytrwale dalej i dalej tam, gdzie polyskujaca plaszczyzna na tle szarego nieba nagle sie urywala.

Dopiero przed zachodem slo'nca doszli'smy do kra'nca plaskowyzu i zaczeli'smy schodzi'c ze stromych poludniowych zboczy Tannu-Olu.

Po dwu godzinach ciezkiej drogi zatrzymali'smy sie w niewielkim gaiku modrzewiowym, gdzie nocowali'smy przy ognisku, pili'smy herbate z wody wartkiego nie zamarznietego strumienia, biegnacego w'sr'od plaskich brzeg'ow. Na 'sniegu spostrzegli'smy duze plamy czerwonej, rdzawej wody. W kilku miejscach dojrzeli'smy tez 'slady bolszewickiego oddzialu, kt'ory przeszedl ta droga.

Wszystko — sama natura i nawet sojockie zle demony Darchat-Ula byly po naszej stronie. Nie odczuli'smy jednak zadowolenia i spokoju, gdyz przed nami — znowu byla niepewno's'c i gro'zna tajemnica losu, kt'ory nie szczedzil nam niebezpiecznych przyg'od i udreki prawdziwej.


XII. W \sr\od Sojot\ow | Zwierzęta, ludzie, bogowie | XIV. Rzeka diab la