home | login | register | DMCA | contacts | help | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


my bookshelf | genres | recommend | rating of books | rating of authors | reviews | new | ôîðóì | collections | ÷èòàëêè | àâòîðàì | add

ðåêëàìà - advertisement



IX. Trzy dni nad przepa'scia

Zaopatrzeni w falszywe dokumenty posuwali'smy sie brzegiem Tuby. Co 15–20 kilometr'ow natrafiali'smy na duze, po 100–400 dom'ow liczace siola, rzadzone przez miejscowe sowiety, kierowane rozkazami sowietu i „czeki” z Minusi'nska. Wszedzie spotykali'smy sowieckich wywiadowc'ow i szpieg'ow, lecz ratowaly nas dotychczas nasze dobrze sfabrykowane paszporty technik'ow, delegowanych do rob'ot budowlanych.

Omina'c tych si'ol niepodobna bylo z dw'och przyczyn. Najpierw nasze usilowania, by omina'c siedziby ludzkie, przy ciaglych spotkaniach z chlopami w drodze, wzbudzily calkiem zrozumiale podejrzenia; niezawodnie bardzo predko aresztowalby nas jaki's najblizszy sowiet i odstawil do minusi'nskiej „czeki”, kt'ora by naturalnie znalazla dla nas miejsce w Jeniseju; po wt'ore — dokument mego towarzysza dawal prawo do wynajecia rzadowego wozu o dw'och koniach dla cel'ow sluzbowych. Wobec tego musieli'smy odwiedza'c miejscowe sowiety i zmienia'c konie. Swoje wierzchowce oddali'smy kozakowi, kt'ory przewi'ozl nas przez Jenisej, a p'o'zniej odstawil do najblizszego siola, gdzie dostali'smy pierwsze rzadowe konie pocztowe.

Wspominajac droge po Tubie, musze zaznaczy'c, ze z malymi wyjatkami wszyscy chlopi byli bardzo wrogo usposobieni do bolszewik'ow i slyszac od nas chlodne lub krytyczne uwagi o sowietach, starannie nam dopomagali; szczeg'olnie dawalo sie to odczuwa'c w domach sektant'ow i kozak'ow. Odplacali'smy za go'scinno's'c leczeniem chorych i radami gospodarczymi. Spotkali'smy kilka wsi komunistycznych, kt'orych ludno's'c byla jednak niesyberyjskiego pochodzenia. Byli to nowi osadnicy, przyslani jeszcze za czas'ow imperium z Ukrainy — pijani, leniwi, tepi i m'sciwi chlopi, kt'orych rdzenni Sybiracy nienawidza, nazywajac ich „szpana”, co znaczy — szumowiny, wyrzutki.

Bardzo szybko nauczyli'smy sie odr'oznia'c wsie komunistyczne od niekomunistycznych.

Gdy wjezdzali'smy do wsi, pobrzekujac dzwoneczkami uprzezy ko'nskiej, a siedzacy przed domostwami starcy powoli wstawali i kryli sie za wrotami, mruczac:

— Znowu jakich's diabl'ow „towarzyszy” przynioslo licho! — wtedy wiedzieli'smy, ze jeste'smy w'sr'od prawdziwych, uczciwych, wolnych Sybirak'ow. Lecz gdy w innej wsi chlopi obstepowali nas, zarzucajac pytaniami:

— Skad, towarzysze? Po co, towarzysze? Czy to przypadkiem nie towarzysz-komisarz? — wtedy mieli'smy sie na baczno'sci i byli'smy bardzo ogledni w slowach i czynach.

Spotykali'smy r'owniez wsie i siola, kt'orych ludno's'c prawie zupelnie wymarla na tyfus plamisty. Zreszta wszedzie ta straszliwa epidemia, kt'ora dotarla az pod grzbiet Sajan'ow, zdziesiatkowala ludno's'c wsi syberyjskich wzdluz calego systemu rzeki Jenisiej. Zyzne lany czarnoziemu lezaly odlogiem, bo nie starczylo ludzi dla uprawy roli; zreszta nie bylo juz koni i bydla, gdyz komuni'sci zarekwirowali cala chudobe konserwatywnego i bogatego chlopstwa syberyjskiego, oszczedzajac tylko leniwych i wystepnych osadnik'ow, przybylych z Rosji europejskiej lub z Ukrainy.

Bardzo przykre chwile przezyli'smy w wielkim siole Karatuz. Jest to raczej miasto niz siolo. Tu przed okresem bolszewizmu istnialy dwa gimnazja, a ludno's'c siegala 25 000 mieszka'nc'ow. Karatuz to stolica kozak'ow jenisejskich, miasto bogate i wesole. Obecnie zmienilo sie nie do poznania. Chlopi z Rosji i Ukrainy, uzbrojeni i pobudzeni przez agent'ow bolszewickich, wycieli ludno's'c kozacza, rozgrabili wszystkie domy; staly teraz popalone, z wybitymi oknami, ze 'sladami kul w murach i w dachach.

Gdy przyjechali'smy do sowietu, aby zmieni'c konie, otoczyla nas gromada bardzo podejrzanych drab'ow. Okazalo sie, ze trafili'smy na posiedzenie wysokich komisarzy, przybylych tu dla jakiej's sprawy z minusi'nskiej „czeki”.

Draby zaczely nas indagowa'c i zada'c pokazania dokument'ow. Nie mieli'smy bynajmniej pewno'sci, ze nasze papiery wywra pozadane wrazenie, wiec starali'smy sie unikna'c rewizji paszport'ow.

M'oj towarzysz — agronom powiedzial mi p'o'zniej:

— Co za szcze'scie, ze u bolszewik'ow wczorajszy nieudolny szewc piastuje urzad gubernatora, a uczeni ludzie tymczasem zamiataja ulice lub czyszcza stajnie czerwonej kawalerii! Z bolszewikami, bad'z co bad'z, mozna sie dogada'c, poniewaz oni nie odr'ozniaja „dyzenfekcji” od „influency” i „antracytu” od „apendicitis”. W nich mozna wszystko wm'owi'c, dop'oki nie wypuszcza kuli z rewolweru…

Rzeczywi'scie, udalo sie wm'owi'c w komisarzy „czeki” wszystko, co uwazali'smy za potrzebne. A wiec kre'slili'smy im wspanialy obraz przyszlego rozwoju kraju, gdy wybudujemy szosy i mosty, kt'ore dadza mozno's'c eksportowania lasu, welny i sk'or z Urianchaju, rud, nafty i zlota z Sajan'ow, bydla — z Mongolii, drogich futer z las'ow rosnacych u 'zr'odel Jeniseju…

Nasza „oda” trwala okolo godziny, lecz triumf po niej byl zupelny, gdyz „czeki'sci”, zapomniawszy juz o dokumentach, sami przenosili nasze rzeczy na nowy w'oz i zyczyli nam powodzenia na chwale rzadu sowieckiego.

To bylo ostatnie nasze zaj'scie w granicach Rosji.

Po przebyciu doliny rzeki Amyl szcze'scie nam sprzyjalo. Spotkali'smy na promie za Karatuzem starszego dozorce milicji; kt'ory wi'ozl ze soba kilka karabin'ow i magazynkowych rewolwer'ow Mauzera. Byly one przeznaczone dla oczekiwanej wyprawy milicji w glab Urianchu w celu po'scigu za jakim's kozackim oficerem, „katem wolnego, rewolucyjnego ludu”, jak go nazwal nasz nowy znajomy. Nowina ta byla dla nas bardzo wazna, gdyz latwo mogliby'smy sie spotka'c z tym oddzialem, a nie mieli'smy pewno'sci, czy oda o szosach i mostach po raz drugi bedzie miala magiczny wplyw na tych bandyt'ow. Ostroznie wybadawszy dozorce, ustalili'smy droge, kt'ora miala wyruszy'c ekspedycja. W ostatniej wsi rosyjskiej na pograniczu Urianchaju zatrzymali'smy sie w jednym domu z dozorca, czekajac na zmiane koni. Podczas przekladania rzeczy zauwazylem nagle zachwycony, wniebowziety wzrok dozorcy, zwr'ocony w strone mojego tobolka.

— Co sie wam tak podoba? — spytalem.

— Spodnie… — wyszeptal przedstawiciel milicji sowieckiej — spodnie!

Istotnie, otrzymalem od swoich przyjaci'ol zupelnie nowe spodnie z czarnego, grubego sukna, bardzo dobre do konnej jazdy. W tej wlasnie cze'sci mojej garderoby utkwil oczy milicjant.

— A czyz wy nie macie zapasowych spodni? — spytalem go, planujac moralny atak na zachwyconego dozorce.

— Nie! — odparl ze smutkiem w glosie. — Sowiety nie daja. Sami, powiadaja, bez spodni chodzimy. A moje tymczasem zupelnie sie zniszczyly. Sp'ojrzcie no sami!

M'owiac to, odchylil pole swego kozucha i ukazal mi spodnie, kt'ore przypominaly raczej sie'c na grube ryby. Dziwilem sie, jakim sposobem biedaczysko m'ogl sie w nich utrzyma'c.

— Sprzedajcie… — z pro'sba w glosie odezwal sie po chwili milicjant.

— Nie moge, sam potrzebuje! — odparlem stanowczo.

Namy'sliwszy sie troche, zblizyl sie do mnie i szepnal:

— P'ojdziemy na dw'or, pom'owimy! Tu niedogodne miejsce…

Wyszli'smy.

— Sluchajcie! — zaczal. — Jedziecie do Urianchaju! Tam nasze sowieckie pieniadze nic nie sa warte, za nie nic nie kupicie. A jest tam co kupi'c! Sobole, lisy, gronostaje, zloto takze mozna tanio naby'c w zamian za jaka's drobnostke. Tam wszystko mozna dosta'c za karabiny i naboje. Macie ze soba tylko jeden karabin. Ja wam dam jeszcze jeden i 100 naboi do niego, a wy mnie… spodnie. Co? dobrze?

— Nam nie trzeba broni, nas chronia nasze dokumenty! — niby nie rozumiejac, o co chodzi, odpowiedzialem spokojnie.

— Ale nie! — zywo odezwal sie milicjant. — W Urianchaju zamienicie karabin na futra, albo na zloto. Oddam wam karabin na zawsze, na wieczna wlasno's'c. Rozumiecie?

— A! Teraz rozumiem — rzeklem. — Ale w takim razie tego malo za spodnie. Spodni i do tego takich wspanialych nigdzie w Rosji nie znajdziecie. Cala Rosja chodzi obecnie bez spodni. A za karabiny dadza mi jedna sk'orke sobola. Co ja bede z nia robil?

Slowo po slowie dopialem swego. Nowy znajomy otrzymal moje spodnie, a ja karabin ze 100 nabojami i dwa mauzerowskie pistolety z 80 nabojami. Od tej chwili byli'smy uzbrojeni i mogli'smy stawi'c powazny op'or w razie przygody. Nadto szcze'sliwy posiadacz nowych spodni wydal nam rzadowe po'swiadczenie na prawo posiadania broni.

W ten spos'ob prawo i sila byly po naszej stronie.

Dozorca dopom'ogl nam naby'c we wsi od bogatego chlopa trzy konie, dwa pod siodlo i jednego pod toboly, wynaja'c przewodnika, kt'ory byl prawnukiem zesla'nca, Polaka, hr. Prze'zdzieckiego, kupi'c suchar'ow, miesa, soli i masla.

Wypoczawszy jeden dzie'n, ruszyli'smy w strone 'zr'odel Amylu, kierujac sie ku Sajanom, za kt'orymi juz nie mogli'smy spotka'c „czerwonych”, ani glupich, ani madrych…

Trzy dni zabrala nam droga od uj'scia Tuby do tej ostatniej granicznej wsi rosyjskiej. Trzy dni ciaglego poczucia bezprawia, bezpo'sredniego niebezpiecze'nstwa i bliskiej, glupiej 'smierci z rak oszalalej dziczy.

Wielka sila woli, panowanie nad wrazeniami, zimna krew i up'or w dazeniu do celu dopomogly nam szcze'sliwie omina'c niebezpiecze'nstwa i nie stoczy'c sie w przepa's'c, na dnie kt'orej lezaly juz setki ludzi, pragnacych wykona'c to, co nam sie udalo. Czy naszym nieszcze'sliwym poprzednikom nie starczylo wytrwalo'sci i pomyslowo'sci, czy, by'c moze, nie umieli oni uklada'c ody na cze's'c przyszlych most'ow, szos i kopal'n, czy tez po prostu nie mieli z soba… dobrych, zbywajacych spodni?

Nie mozna pomina'c jednego bardzo ciekawego zjawiska historycznego, kt'ore rzucilo sie nam w oczy podczas podr'ozy brzegami Jeniseju, Tuby i Amylu. Prawym brzegiem Jeniseju, oraz brzegami Tuby i Amylu, ukryty w gestych krzakach i le'snych zaro'slach ciagnie sie niesko'nczenie dlugi szlak nieznanych mogil. Chlopi syberyjscy nazywali je „czudzkimi mogilami”, czyli mogilami nieznanych ludzi. Szlak ten dochodzi az do Krasnojarska, niekt'orzy za's badacze znale'zli te same mogily az na brzegach Oceanu Lodowatego. Drogi, kt'orymi ciagna sie mogily, topografia miejscowo'sci, a p'o'zniej poczynione przez archeolog'ow badania dowiodly, ze jakie's plemie mongolskie szlo niegdy's od poludnia ku p'olnocy lewym brzegiem Jeniseju, kryjac sie w lasach w obawie przed napadami tubylc'ow-koczownik'ow i pozostawiajac po sobie mogily. Umierali ci przybysze z reki Tatar'ow, koczujacych w stepach Minurskich i Czulymskich, umierali z glodu i chor'ob, z wyczerpania, od zbyt surowego dla nich klimatu step'ow. Z resztek sprzet'ow i ubra'n, znalezionych w mogilach, mozna bylo sadzi'c, ze nie bylo to plemie wojownicze, lecz plemie my'sliwych i hodowc'ow bydla.

Skad wedrowalo ono i dokad? Na to pytanie uczeni rosyjscy odpowiedzi nie dawali, gdyz badali mogily lezace na przestrzeni od Minusi'nska do Krasnojarska, nie troszczac sie o poznanie geografii tego zjawiska. A tymczasem geografia i legendy mongolskie rzucaja jaskrawe 'swiatlo na pochodzenie „czudzkich mogil”.

Wielki Mongol, Dzengiz-Chan, ruszyl na czele hord azjatyckich do Europy. Droga jednej cze'sci jego konnej armii przechodzila przez Urianchaj. Czy sam Dzengiz szedl tamtedy, czy kt'ory's z jego wodz'ow — nie wiadomo i r'oznie o tym m'owia legendy i kroniki mongolskie. Jednakze wiadomo, ze mongolscy wodzowie, zachwyceni celno'scia lucznik'ow urianchajskich, oraz niezwykla wytrwalo'scia tych niezr'ownanych je'zd'zc'ow, postanowili zaciagna'c ich do swoich szereg'ow. Urianchowie jednak odm'owili poslusze'nstwa, wrecz o'swiadczywszy, ze ich kraj jest „krajem odwiecznego pokoju” i ze ich wiara zabrania przelewu krwi „ptasiej, rybiej i ludzkiej”.

Nie pomogly gro'zby i surowe kary, podczas kt'orych na rzece Dzabartaszu zginelo 300 wybitniejszych ludzi ze starszyzny tubylczej. Pod naciskiem hord Dzengiz-Chanowych Urianchowie zaczeli porzuca'c ojczyzne, wyruszajac na wygnanie dwiema drogami: Kiemczykiem na poludnie, gdzie weszli do obecnego obwodu kobdoskiego i zatracili mowe i wiare przodk'ow, Amylem i Tuba na Jenisej i dalej na p'olnoc. Rzece Tubie nadali swoje stare historyczne imie „Tub'ow”, szczepu, kt'ory pochodzil od Tatar'ow-Ujgur'ow, tw'orc'ow najwiekszego na 'swiecie imperium koczujacego. Z tych p'olnocnych wygna'nc'ow nikt juz nigdy nie powr'ocil do pieknego Urianchaju, a ko'sci ich leza w tajemniczych „czudzkich” mogilach, w tych 'sladach wielkiej tragedii dziejowej, kt'ora sie zako'nczyla w wieku XIII.

Obecni tubylcy Urianchaju, Sojoci, przechowali pamie'c o przodkach, kt'orzy uchodzili przed „demonem wojny”, Dzengizem, wierni przepisom starej wiary i moralno'sci, kwitnacej w „kraju odwiecznego pokoju”.


VIII. Przez po ludniowa Syberie | Zwierzęta, ludzie, bogowie | X. Do Sajan \ow — do wybawienia!